Zanim zacząłem się zajmować jogą śmiechu na poważnie (ha ha ha!), z ogromnym zaangażowaniem prowadziłem bloga „Życie bez lęku”. Pisałem często wprost o problemach, jakie stawiało przede mną życie, czując, że jeśli nazwę po imieniu pewne sytuacje i lęki, staną się mniej groźne. Pisanie pozwalało mi zdobyć większą świadomość siebie i tego, co czuję, a dzieląc się z innymi moimi doświadczeniami i uczuciami, często przekonywałem się, że tak naprawdę jestem bardzo podobny do innych ludzi, bo często czujemy to samo. Gdy widziałem tekst na ekranie komputera, często przychodziło błogie uczucie lekkości, że trudna emocja żyje już swoim życiem w wierszu, opowieści, ale już nie we mnie. W pisaniu bloga znajdywałem misję, chciałem swoim przykładem zachęcić ludzi do kochania siebie i dzielenia się sobą takim jakimi są z innymi bez oceniania, a także do świadomego poczucia swoich lęków, przyjrzenia się im tak by, o ile to możliwe, ostatecznie je rozmontować. Teraz mocno zaangażowałem się w jogę śmiechu, więc przeznaczam mniej czasu na pisanie, ale nadrzędna misja mojego życia pozostała ta sam. Dalej lubię pisać i chciałbym prowadzić warsztaty pisania twórczego i jednocześnie też szczerego, z serca, uzdrawiającego, być może nawet połączonego z jogą śmiechu, bo są to bliskie sobie dziedziny. Wspólną cechą pisania i jogi śmiechu może być twórcza zabawa w rozbijanie lęków. By to pokazać chcę Wam opowiedzieć o tym jak delikatnie i bez wielkich słów, rozprawiamy się z lękami w jodze śmiechu.
Stajemy w grupie w kręgu i po wprowadzeniu, przywitaniach i lżejszych, zabawnych i ugruntowujących ćwiczeniach, a czasem nawet grupowych grach, przechodzimy do „poważniejszych” ćwiczeń. Nie zawsze wszystkie je stosuję, bo cenię sobie własną nieprzewidywalność, a poza tym czasem uznaję, że z głębią nie można przesadzać czyli nie wszędzie i niekoniecznie od razu. Wśród ćwiczeń pokonujących lęki jest śmiech w trakcie kłótni. Wygrażamy sobie palcami, jednocześnie śmiejąc się, co dla mnie jest dowodem świadomości przejściowej natury wszystkich sporów. Potem się musimy pogodzić, bo to jednak joga, więc jeśli czuję gotowość grupy, przechodzimy do wspólnego uścisku. Praktykujemy śmiech z wyciągniętymi kieszeniami, w sytuacji, gdy nie mamy pieniędzy. Śmiejemy się do miejsc, które nas aktualnie bolą, pokazując je palcem grupie. Ostatnio zacząłem ćwiczyć z grupami śmianie się ze śmierci, mam bowiem poczucie, że jest to najsilniejszy z wszystkich lęków społecznych i jeśli nie zabiorę się za niego, to będzie dalej istnieć żyzne podłoże dla nowych lęków i lęczków. Dr Kataria zapewniał mnie, że to ćwiczenie jest tylko pozornie smutne i groźne, w praktyce jest niezwykle wyzwalające.
Zdarzyło mi się już, że ktoś mi podziękował za to ćwiczenie, a niektóre grupy płynnie przechodzą ze mną ze śmiania się ze śmierci do śmiania się z wygranej w totolotka. Czasem zaś uznaję, że warto zatrzymać się chwilę dłużej nad tym ćwiczeniem i rozmawiamy o naszych odczuciach. Po cichu, sam się cieszę że pracując z różnymi grupami mogę coraz głośniej śmiać się z perspektywy własnej śmierci, która ciagle jest najgłębszym z moich lęków.
Joga śmiechu łagodnie zmienia percepcję świata. Nasz umysł uczy się kojarzenia bodźców z reakcjami, co zauważyli już dawno behawioryści. Ja w tej chwili śmieje się gdy zobaczę miarkę (centymetr), bo setki razy praktykowałem już ćwiczenie o wdzięcznej nazwie „jeden metr śmiechu” i ten rekwizyt przypomina mi o śmiechu. Podobnie coraz częściej zaczynam śmiać się gdy mam w ręku telefon komórkowy, gdyż praktykuję często z uczestnikami moich zajęć śmianie się przez telefon. Najlepsze jest to, że im dłużej praktykuję jogę śmiechu, tym częściej absolutnie naturalny śmiech pojawia mi się w różnych błahych lub potencjalnie trudnych sytuacjach życiowych. I nie czuję, żebym się stawał sztuczny, naprawdę czuję się dużo lepiej rozgoszczony w sobie (ha ha ha!). Czuję, że śmianie się z perspektywy bólu i śmierci, sprawi, że z większą odwagą, bezpośredniością i komfortem mogę o tym myśleć i rozmawiać.
Joga śmiechu powoduje zmiany w zachowaniu ciała, które ubiegają reakcje umysłu. Spotykam czasem pojedyncze osoby na moich zajęciach, które nie do końca się przekonały do jogi śmiechu. Boją się utraty „swej naturalności”, która najczęściej, wybaczcie, że to powiem wprost, jest zwykłym smutkiem, który kiedyś się do nich przylepił, kultywowaną z nabożnością wewnętrzną melancholią, jeśli nie depresją. Objawy depresji łatwo można zauważyć w ciele, wystarczy poobserwować, jak się poruszają takie osoby, jakim głosem mówią. Dlatego, jeśli osoba, która zmaga się z depresją, mimo oporów umysłu, potrafi wykonać znaczący krok w stronę uzdrowienia, przyprowadzając swoje ciało na sesję jogi śmiechu, to na sesji jej ciało samo sobie poradzi. Gdy zaczniemy udawać radosną osobę, śmiejąc się, taką osobą się staniemy i nie za sprawą aktorstwa czy cynizmu, lecz wytrwałości w praktyce intencjonalnego rozbudzania wewnętrznego ducha śmiechu. Na tym polega magia jogi śmiechu. Ważne by podejść do tej praktyki z otwartym sercem, unikając niepotrzebnego cynizmu, przesadnie teatralnych reakcji i bagażu nadmiernych oczekiwań. Dobrze jest śmiać się nawet cicho i łagodnie, tak jak nam pozwala na ten moment stan ducha plus może jeden stopień więcej.
Depresja czy wszelki dłużej utrzymujący się smutek to trzymanie się na siłę starego i hamowanie zmiany, wstrzymywanie czegoś, co chce, a może nawet musi nastąpić, lecz umysł nie chce na to pozwolić. Joga śmiechu wprowadzając więcej świeżego powietrza do płuc pozwala przewietrzyć ciało i dotlenić umysł, dzięki czemu zyskujemy energię, która może ułatwić przyjęcie tej zmiany. Uważam, że nasz potencjał do stawania się takimi, jakimi w głębi serca chcemy być jest olbrzymi, a bycie w smutku nie jest wcale wyrazem naszego „naturalnego”, stałego ja, tylko zwykłym przejściowym stanem, na dodatek stanem, który nam nie służy, cieniem, który zaciemnia światło, jakie tli się w naszym wnętrzu.
Na sesjach jogi śmiechu, śmiejąc się z lęków przed chorobą, śmiercią, brakiem pieniędzy i tym, co ludzie o nas pomyślą, nabieramy wewnętrznej mocy i łatwiej jest nam zmierzyć się ze zmianami, jakie pukają do drzwi. Nie musimy dużo mówić o tych zmianach, właściwie nie musimy nic mówić, a całą robotę wykonują nasze ciała. Choć zachowuję umiar w przekazywaniu duchowych treści na zajęciach, coraz wyraźnie czuję, że śmiech może być drogą do pełni życia wynikającej z poczucia bycia ponad wszelkimi codziennymi smuteczkami i niby-koniecznościami. Jak chcecie możecie nazwać to „oświeceniem” , „samorealizacją” lub jakoś odpowiednio po swojemu na przykład w chrześcijańskich kategoriach. Miałem kiedyś przyjemność uczestniczyć w tygodniowym seminarium XIV Dalajlamy i najlepiej z wykładów zapamiętałem śmiech Jego Świętobliwości, który mu towarzyszył, gdy stwierdził, że nie odpowie na jakieś skomplikowane pytanie o reinkarnację i zarządzi przerwę na lunch, gdyż już 51% jego uwagi jest w żołądku. Uczestniczyłem w wykładach różnych nauczycieli duchowych i często pozostawał we mnie ich piękny, niekiedy wręcz szalony, śmiech. Mam swoją prywatną teorię, że Chrystus na pewno też się dużo śmiał, tylko zapomnieliśmy o tym, bo być może w czasach Ewangelistów nie było jeszcze emotikonów. By jakoś sprowadzić te rozważania na ziemię, wspomnę, że regularna praktyka jogi śmiechu sprawia, że możemy oswoić pewne pozornie trudne sytuacje i gdy faktycznie przyjdą, możemy śmiechem rozpuścić ich grozę. Hi hi ha ha ha!