Wiedziałem, że ten moment kiedyś przyjdzie. Czekałem z pokorą, wiedząc, że wszystko przychodzi wtedy, gdy będę na to gotów. Na moich warsztatach przez ostatni rok pojawiło się przynajmniej kilka pań pracujących z chorymi na raka: terapeutki, pielęgniarki, szefowa organizacji, jedna lekarka. Wszystkie je zapewniałem, że bardzo chętnie poprowadzę zajęcia z chorymi i, że pieniądze tutaj nie mogą być przeszkodą, cieszyły się, brały kontakt…i potem się nigdy nie odzywały. Sam wysłałem maile do kilku znanych mi organizacji zajmujących się pracą z grupami onkologicznymi i albo nie dostawałem odpowiedzi, albo kończyło się na deklaracjach skonsultowania sprawy z chorymi i jakoś wszystko cichło. Aż napisała do mnie terapeutka z Akademii Walki z Rakiem, organizacji, w której kiedyś chodziłem na spotkania grupy wsparcia dla rodzin chorych i… dosłownie następnego dnia przyszedłem na spotkanie grupy chorych.
Gdy wszedłem do znanego mi sprzed niespełna 2 lat pawilonu handlowego w którym mieści się siedziba Akademii na warszawskich Bielanach poczułem przez moment, że nie dam rady. Ten sam stolik, te same krzesełka i biblioteczka, cały smutek odejścia taty, brutalność losu i bezradność wobec powolnego umierania dotarły do mnie machając mi „to my, znasz nas dobrze”. „To już przeszłość, to tylko jakieś stare filmy i zaśmiecające umysł graty, zostaw je i powróć do tu i teraz – przyszedł z pomocą mój wewnętrzny doradca- bądź po prostu w prawdzie, nic nie upiększaj, tylko czerp siłę z twojej historii”. Poczułem, że tato jest tu ze mną i poprosiłem go o wsparcie, pewnie gdybym nie miał takich doświadczeń, nie potrafiłbym teraz zmierzyć się z tematem.
Przyszło całkiem sporo osób, usiedli wokół stołu zastawionego ciasteczkami i filiżankami herbaty, oj na dobre usadowieni – poczułem- i jak tu porwać ich do ruchu?. Zacząłem moją opowieść. Powiedziałem im o historii z tatą i zapewniłem, że choć chciałbym przekazać im iskrę optymizmu to niestety tato zmarł zanim odkryłem dar bezwarunkowego śmiechu. Przyznałem, że jego odchodzenie było dla mnie za trudne, a najbardziej kreowana ze współczucia przez rodzinę fikcja zaprzeczenia aż do ostatnich jego chwil. Nie byłem w stanie tego wytrzymać, bo ja tak mam, że uciekam z miejsc i sytuacji, gdzie nie czuję prawdy, podobnie jak nie potrafiłem wytrwać w pracy, gdzie ludzie co innego mówili, a co innego czuli. Czasem zarzucam sobie, że tak mało czasu spędzałem z ojcem w tym okresie, bo bałem się powiedzieć mu prawdę, a nie potrafiłem dostosować się do tego kłamstwa. Rozmawiałem z nim do końca w zasadzie tylko o moim życiu i piłce nożnej.
Rozwijam w sobie zaufanie, że wszystko się dzieje po coś i żałowanie czegokolwiek jest bezużyteczne, więc widzę, że to był okres, który pozwolił mi rozwinąć świadomość, poprawić kontakt ze sobą i zdecydowanie pójścia za tym co czuję. Z dzisiejszej perspektywy potrafię współodczuwać ze zrozumieniem z najbliższymi, którzy kłamstewkami chcieli oszczędzić tacie cierpienia, w takich sytuacjach zasady etyczne prawdy i unikania cierpienia wchodzą w konflikt i po prostu jedni wybierają prawdę, inni łatanie i łagodzenie. Wiem też, że gdybym nie sięgnął wtedy dna rozpaczy, to pewnie mój obecny optymizm nie byłby taki świadomy i autentyczny.
Doświadczenia choroby taty pozwalają mi też lepiej zrozumieć poważnie chorych. Powiedziałem, że choć mam przekonanie, że faktycznie nasze emocje i myśli sprzyjają zdrowieniu lub pogłębianiu choroby, to też uważam, że jest coś takiego jak los człowieka, czy we wschodniej terminologii karma, coś co wymyka się zrozumieniu, a każda choroba ma w sobie element tajemnicy. Mówienie im, szczególnie w formie eksperckiego nakazu, że mają myśleć pozytywnie bez wysłuchania ich i bez dania im łatwych narzędzi ku optymizmowi, może prowadzić do jeszcze większej frustracji. Głos zabrała jedna z pań, którą bezpośrednio po operacji skierowano na śmiechoterapię i mówiła, że w takim momencie to było dla niej zupełnie nie do przyjęcia. Zapewniłem, że nie wymagam od nich by byli radośni, że mogą być naprawdę w złym nastroju i nie muszą go zmieniać na siłę w czasie moich zajęć. Prosiłem by potraktowali się śmianie się jedynie jako ćwiczenie mięśni, ot przysiady czy pompki, które wykonujemy dla zdrowia i nie oczekujemy, że muszą nam same „naturalnie płynąć” lub być przyjemne. Sama metoda, jak tłumaczyłem, opiera się na magicznej sztuczce, że nawet jeśli mimo oporu umysłu i wysiłku, będziemy się śmiać choć przez 15 minut to nasze ciało wykona całą robotę za nas i poczujemy się lepiej i radośniej. Umysł nie musi wcale nadążać za śmiejącym się ciałem, robimy go w konia. Jeden pan miał obawy, zanim jeszcze zaczął się śmiać, że będzie się śmiał za długo. Zapewniłem go, że nikt jeszcze nie umarł ze śmiechu, a śmiertelnie niebezpieczny jest za to brak śmiechu i przeszliśmy do akcji.
Sesję prowadziłem na siedząco, zwyczajnie nie było miejsca przy tym stole by się poruszać, być może też niektórym osobom by było trudno w ruchu, choć uważam, że większość by więcej skorzystała na zajęciach ruchowych. Ruch zwyczajnie sprzyja zmianie, a siedzenie w miejscu zastygnięciu i trzymaniu się swojej strefy komfortu czyli zastygłych przekonań i schematów. Mimo to mam już praktykę ze szpitali i z domów dla seniorów w zaawansowanym wieku, pozwalającą mi na to by prowadzić ciekawe ćwiczenia na siedząco. Szczęśliwie wszyscy weszli w ćwiczenia i nawet mniej rozpraszali się rozmowami i komentarzami niż standardowa grupa z firmy. Na koniec zrobiłem relaksację z dźwiękiem też na siedząco i zapytałem wszystkich o odczuciach. Każda z około 20 osób mówiła o doświadczeniach rozluźnienia, spokoju lub radości. To nie koniec przygody, w przyszłym tygodniu mam kolejne zaproszenie z Akademii.
Tak się jeszcze zastanawiam jak nazywać uczestników moich zajęć w sposób pozytywny. Mam też takie intuicyjne poczucie, że robimy im krzywdę nazywając ich „chorymi”, określając ich złożoną tożsamość przez pryzmat choroby. Ale jak ich nazwać by zachować komunikatywność by było wiadomo, jaka to jest grupa, a by ta nazwa miała w sobie element pozytywnej afirmacji? W ostatnim okresie prowadziłem też zajęcia z grupą niepełnosprawnych umysłowo i coraz częściej też pojedyncze takie osoby trafiają na moje zajęcia. Choć niekoniecznie rozumieją poleceń to uwielbiam z nimi się śmiać, bo choć klaszczą zupełnie po swojemu lub machają dłońmi, to czuć ogromny entuzjazm i ciepło z nich. Często tacy ludzie są bardzo otwarci, chętnie łapią mnie za dłoń, przytulają, żyją z serca bez zahamowań z umysłu. Postanowiłem, że zamiast „niepełnosprawnymi umysłowo” będę ich nazywał „szczególnie rozwiniętymi sercowo”. Podoba się Wam mój pomysł? A jak można by inaczej nazwać „chorych na raka” czy szorstko i medycznie brzmiące „grupy onkologiczne” w taki pozytywny sposób?