Skip links

Niespodziewanie lekkie lądowanie w Bangalore

 

foto: Maga Korbel, Tiruvannamalai, tam gdzie teraz jestem
foto: Maga Korbel, Tiruvannamalai, tam gdzie teraz jestem

Światłem jesteś i będziesz
gdy ujrzysz siebie z odpowiedniej
wysokości,
światłem jesteś i będziesz
nawet jeśli wątpisz
lub nie chcesz.
 
 
Takie spostrzeżenie mi przyszło jak oglądałem z wysokości 11 tysięcy ludzkie osady, pozorne nieznaczności, powtykane tu i ówdzie pomiędzy śnieżnymi szczytami Kaukazu czy wzgórzami Iranu i Iraku. Miasta i miasteczka z wysokości to jednocześnie krostowate naroślą na przestrzeni, ale i ciepłe punkty światła wśród tak srogich ukształtowań planety. Gdy zrobiło się ciemno, włączyłem sobie Bollywood. Klasyczna opowieść oddająca typowe ukształtowania indyjskiego społeczeństwa. Wszyscy bohaterowie i bohaterki obowiązkowo biali (skąd oni biorą tylu białych mówiących w hindi, z zimnych obszarów Kaszmiru?) i ubrania plus fryzury w stylu Beverly Hills. Historia o dziewczynie, co się zakochała w chłopaka i czeka na niego 8 lat. On podróżuje o świecie, kręci filmy, realizuje swoje marzenia. Ona studiuje, mieszka z rodzicami, pracuje w klinice i tęskni przytulając kanapowego mopsika. Wszystko oczywiście przeplatane tańcami i śpiewami z 10 facetami lub kobitkami które nagle biorą się nie wiadomo skąd, ale pewnie z samego Źródła. Wszystko oczywiście się dobrze kończy, on rzuca karierę dla życia z ukochaną, która zapowiedziała, że skazuje się na 50 lat na to samo mieszkanie i te same zupy. Choć pojawia się marzenie, że czasem pojawi się jakiś podróż we dwoje. Anetka oglądała w tym czasie Akademię Potworów jedna z lepszych pozycji dostępnych w fotelowym mini-kinie. Potwory, które zacząłem też oglądać też były fajne, ale w połowie filmu trafiło mi się lądowanie w Bangalore .
 
***
Wylądowaliśmy. Tylko 45 minut opóźnienia więc jak na lot przez pół świata nie narzekałbym. Przed kolejkami do wąsaczy w niebieskich koszulach od imigracji, stoi dwóch takich w garniturach. Trzymają jakąś listę nazwisk nabitą na patyk. Hurra, nie ma nas! O kurde, jednak jesteśmy na liście. Deportacja? Nie, szczęśliwie tylko czeka nas rozmowa z przedstawicielami Air France „w kwestiach bagażowych”. Stoimy w długiej kolejce do rozmów z celnikami, mamy wypełnione karteczki i jestem już pewien: bagaży nie będzie. Ale żeby chociaż do moje wizy się nie przyczepili. W zasadzie nie powinni. Mam wstemplowany w konsulacie w Warszawie stempel „canceled” na dwumiesięcznej wizie z zastrzeżeniem „bez uprzedzeń do posiadacza paszportu” i obok druga wizę akurat na 3 miesiące. Chwycił paszport akurat jedyny w długim rzędzie bez wąsów. Patrzy, coś się krzywi. O jejku, wstał i podszedł do drugiego, wymieniają spojrzenia, kiwają głowami. Wsadza mój paszport do maszyny. Kręci głową czyli chyba dobrze będzie. Tak! Słyszę odgłos ciężkiego stempla. I przepuszczają nas przez bramki kontrolne. Nawet nie trzeba wyjmować z toreb komputerów. I jeszcze długa kolejka do przedstawiciela linii lotniczych, razem z Japonkami, duża grupą Hindusów będących obywatelami USA i miłą panią, która czytała przez podóż El Pais jesteśmy w gronie wybranych. Ok, ok, ok, no problem, nasz cały zagubiony majątek w postaci ładowarki do smartfona i mini-głośnika do odtwarzania mantr, kosmetyków, lekarstw i wysłużonych ciuchów wyceniono łącznie na 8 tysięcy rupii czyli chyba mniej niż 300 złotych. Za to wyprosiłem od Air France po torbie z białym, firmowym t-shirtem, grzebieniem, szczoteczką i pastą do zębów. Zawsze coś.
Wychodzimy na zewnątrz i w długim rzędzie wąsatych panów z kartkami znajdujemy tego naszego z ręcznie napisanym moim imieniem i nazwiskiem. Tłumaczy, że czekał 2 godziny dłużej a normalnie to taksówkarze nie czekają. Tak, doceniam, będzie napiwek. Okiej, okiej. Wreszcie mogę swobodnie się śmiać. Zostałem tylko z podręczną torbą z paszportem, kasą i komputerkiem plus bonusem od Air France. Bardzo mi lekko. To wszystko prawie nic nie waży. Wow! Ale fajnie!
***
Maga, Piotr i Aneta w Tiruvannamalai
Maga, Piotr i Aneta w Tiruvannamalai

Po wyjściu z lotniska Aneta powiedziała mi, że czuje się spokojnie jakby wróciła do domu. Ja też czułem się bardzo bezpiecznie, zamówiłem czaj z imbirem dla nas i zwykły dla taksówkarza i ruszyliśmy w drogę. Środek indyjskiej nocy. Wszystko układa się w harmonię. Jedziemy do Tiruvannamalai, miasta znanego z aśramu Ramany Maharishiego – ja w każdym pagórku widzę już święta górę Arunachala. Najbardziej nowoczesna autostrada w całym kraju przechodzi w końcu w żwirową drogę. Mijamy ciężarówki, wszystkie tak idealnie poupychane drewnem, trzcinami cukrowymi, Bóg wie czym ale grunt, że pełne, nikt tu nie wozi powietrza. O świcie przy drodze gromadzą się szczupli ludzie, równie chude krowy a z dachów machają nam strachy na wróble identycznie ubrani jak miejscowi w tamilskie chusty. Czysta biologia krów, ludzi, kucania i sikania i wydalania. Nie przeraża mnie. Nie brzydzi. To jest w końcu życie w pakiecie podstawowym. Modły w meczetach i przydrożnych kapliczkach z czarnymi figurkami z naręczami kwiatów. Gimnastyka dziewczynek w mundurkach przed chatą ze strzechy, która służy za szkołę. Znikający asfalt i opadająca pod kątem 90 stopni droga, która przechodzi w żwir. Niemożliwe, które stało się możliwe. I nasz kierowca, Naga, ze swoim wygodnym Tata Indygo z dobrymi resorami. Plakaty z politykami, którzy wciskają pewnie ten sam kit z dodatkiem religii co nasi, tylko, że tutaj Bóg miewa trąbę słonia lub jedzie na lwie. Małpy co mieszają się z psami, jedno i drugie pewne swego szlaku pomiędzy samochodami i z ogonem. Trochę zajęło znalezienie naszego hoteliku, Shanti jakoś pomyliło się z Sankarem, ale już jesteśmy na miejscu. Pokój będzie czysty za 3 godziny i wtedy możemy przyjść. Idziemy na śniadanie. Anetka bierze owsiankę z bananami, ja placki ziemniaczane aloo parantha. Dosiadają do nas Patrycja z Jarkiem. Jarek, jak się dowiadujemy, mieszka w Kanadzie i przyjechał z Hawajów z 5 przesiadkami. Mówi, że trzeba odprawić rytuały piri piri od szamanów z Amazonii i bagaże docierają na czas. Nie szkodzi spróbować. Sypiemy czerwonawy proszek na moją klawiaturą. Ma pomóc. Mnie chce się ruszać, całe ciało zaczyna wchodzić w jakiś trans, chce odtańczyć sobie tylko znany taniec. OK, ruszamy, Patrycja mówi, że za 15 minut jakaś oświecona kobieta przyjmuje na siedzenie w ciszy i tą ciszą ludzi błogosławi. Tam pewnie też spotkamy Magę. Więc kończę, idziemy, kochani, ale się dzieje, hahaha, dziękuję za wszystko i w górę i do przodu :).
Maga i Piotr