Chciałem wymienić pieniądze. Nigdzie nie ma kantorów, więc spytałem się w sklepie z tkaninami, dywanami i różnymi małymi perełkami. „No problem, wymienię”. Gość wchodzi do komórkowego internetu. Aha, dziś kurs – 62 rupie za dolara. Zaczekaj 2 minuty, będę, mówi i bierze mój banknot 100-dolarowy i odpala motor. Zostawił komórkę, laptopa, sklep, więc wróci pewnie. 2 minuty jak to zawsze bywa rozciągają się, więc by nie denerwować się zaczynam praktykę medytacji na głównym sklepowym dywaniku.
W końcu sprzedawca wraca. Aha medytujesz? – pyta – to medytuj. Powoli wstaję, on liczy banknoty i postanawia udzielić mi lekcji po czym rozpoznać prawdziwe rupie od fałszywych. Mówi też, że na mieście dolar stoi za 61 ale że on jako mój przyjaciel da mi specjalną stawkę 62. OK z pieniędzmi zakończone. Postanawiam go zapytać o portret śmiejącego się gościa z warkoczykami, który wisi w centralnym punkcie sklepu. Mówi, że sam go namalował. To jego zdaniem Tybetańczyk, a w moim odczuciu to chyba on. Opowiada, że jakaś Amerykanka chciała go kupić i dawała 10000 rupii ale on nie chciał go sprzedać. „Bo co roku kończy się sezon turystyczny w marcu i ja zostaję sam, mało klientów przychodzi, nie mam z kim rozmawiać, a jak patrzę na tę postać to się chociaż śmieję”. Opowiadam mu o jodze śmiechu, on mi pokazuje swoje rysunki w bloku z kartonu, takie radosne dziecięce, sarenki, Che Guevara na motocyklu, Gandhi. Zaczynam wątpić czy namalował śmiejącego się gościa, bo te rysunki dużo mniej wykwalifikowane się wydają. Śmieję się, że wątpię, przecież to on sam śmieje się z tego portretu.
***
Byliśmy u pewnego Rosjanina na satsangu. Patrzył przez chwilę nam w oczy. Potem ustawiono i włączono kamerę, jakaś pani zadała pytanie, Artur bo się tak nazywa, odpowiadał powolnym rosyjskim zupełnie dla mnie zrozumiałym i miał jeszcze tłumacza, który równie wolno tłumaczył go na angielski. Po godzinie wyszliśmy, a on jeszcze nie skończył odpowiedzi na pierwsze pytanie. Ale to co mówił było jak najbardziej słuszne, tylko, że też dla nas nie specjalnie odkrywcze, choć wiem też że czasem warto by ludzie nam przypominali o takich prostych, ważnych rzeczach. Generalnie jakby streścić całą godzinna odpowiedź to sprowadzała się do tego, że nie mamy się orientować na nasze odczucie oczekiwań innych i to co ludzie pomyślą, albo to co Bóg – jakiś wielki Inny o nas pomyśli. Trzeba słuchać siebie, swojej prawdy, swojego serca, szczerze ją ludziom komunikować nie obawiając się, że komuś się nie spodoba. Trochę cytował Jezusa i twierdził, że Jezus nigdy nie mówił, że Bóg czegokolwiek od nas oczekuje czy wymaga. Naprawdę bliski mi kierunek myślenia, ale jednak dużo słów, czuliśmy że bardziej nam się przyda teraz niemyślenie i udaliśmy się do ąsramu,
Siedliśmy w aśramie Ramany i oglądaliśmy jak bawią się małpy. Jedna hen daleko weszła na jakiś maszt radiowy czy jakąś futurystyczną konstrukcję w radzieckim stylu. Iskają się, wskakują na pomnik kobry, bawią , kłócą. Takie po prostu zwyczajne bycie, siedzimy patrzymy na te małpy i czas znika. Czuję, że małpy to może nie mistrzowie zen, ale razem z nimi droga do oświecenia wydaje się krótsza i przyjemniejsza.
W ramach ciekawości poszliśmy też do innego aśramu, tam jednak zniesmaczyło nas ogromne zdjęcie stóp zmarłego już guru, miał takie długie paznokcie u stóp, brudne, krzywe. Samo życie, sama prawda, bez retuszu. Ludzie na to patrzą i spokojnie klękają. Może o takie oddanie właśnie chodzi? Był też w gablocie samochód guru, biały ambasador, indyjski klasyk ze spisaną historią o tym, jak jacyś świętobliwi bracia Kumarowie podarowali autko guru i że on wielki Bhagavan chętnie dawał się nim wozić. Nie wiem czy teraz nie wypadałoby klęknąć przed tym uświęconym wozem? Czytałem w zwyczajnym indyjskim dzienniku Deccan Daily felieton jednego z popularniejszych obecnie guru – Sadhguru Jaggi Vasudev o „Bogu” Hindusów. Guru, uczony nauczyciel jogi i poeta zarazem w krótkim tekście twierdził, że Hindusi generalnie postrzegają inaczej Boga niż wszyscy inni. To nie Bóg nas stworzył tylko my tworzymy Boga, mogą więc czcić więc Sziwę, Jezusa, guru czy krowę. To kogo się czci, zdaniem przewrotnego guru, nie ma znaczenia, istotny jest sam pełen czcii oddania stosunek do życia. Nawet spodobało mi się, ale przeszedłem do ogłoszeń matrymonialnych, ciągle rodzice szukają żon dla synów („good boy” piszą o 30-latku pracującym w firmie IT), nacisk na wysoki wzrost kandydatek i równie wysokie zarobki. Osobne rubryki dla muzułmanów, osobne dla hindusów i dla chrześcijan, lepiej nie mieszać. W sekcji hinduskiej często „bramin szuka kobiety braminki” i są agencje które zapewniają mariaże w ramach kasty i poza kastami – do wyboru.
Rozmawiamy ze znajomy o astrologach i bibliotece liści palmowych. Kolejni nasi znajomi pojechały zinterpretować swój los zapisany tysiące lat temu na liściach. Astrolodzy za kilka tysięcy rupii odczytują dokładną przeszłość z zadziwiającymi naszych znajomych szczegółami, a także wskazują przyszłość. Mówią kiedy i gdzie trzeba być w przyszłości by coś dobrego się wydarzyło. Do tego rytuały zmieniające karmę za dodatkową opłatą. Nie spieszymy się tam z Anetą. Czujemy, że takie poznawanie przeszłych wcieleń, przyszłych, interpretacja niedawnej przeszłości i niedalekiej przyszłości to wszystko odsuwa ludzi od tu i teraz. Chyba że ktoś jest już tak mocno zakorzeniony w sobie i ciszy, że potrafi z tego skorzystać żadne informacje nie zmącą jego spokoju umysłu i radości życia. Bardziej też mnie interesuje kształtowanie swojej teraźniejszości za pomocą spokoju i śmiechu i w ten sposób oddziaływanie na przyszłość.
Prowadzimy z Anetą na dachu jednego z hoteli jogę śmiechu. Postanowiłem, że zajęcia będą codziennie o zachodzie słońca. Jest piękny widok. Przychodzą piękni ludzie. Pomału. Niewielu. Za to bardzo otwarci. Na przykład poznaliśmy niesamowitą Japonkę Megę, która też skończyła kursy jogi śmiechu u doktora Katarii w Bangalore. Na gitarze skomponowała piękną śmiecho-piosenkę, ale o naszych przygodach z Megą następnym razem. Przypominają się mi początki klubu śmiechu w Warszawie gdy każdy człowiek czynił ogromną różnice i zadawałem sobie pytanie, czy ktokolwiek przyjdzie. Tym bardziej doceniam to, że każda z osób przyjdzie. Dla mnie to taki powrót do początków ale już z inną świadomością, że joga śmiechu doskonale przyjęła się w Polsce, że potrafimy naprawdę dobrze prowadzić zajęcia i tylko jest kwestią czasu, aż będzie nas więcej. Hi hi ha ha ha!