Porządek nigdy nie należał do moich najważniejszych wartości, zawsze wyżej czyniłem luz, spontaniczność i kreatywność. Lubię powtarzać, że nie ma co się wstydzić bałaganu w domu, bo świadczy on tylko o tym, że ktoś tu żyje. Zbytnia pedanteria zaś odstraszała mnie, pachniała depresją i nadmierną kontrolą plus w takim domu trzeba być super ostrożnym by nie zakłócić harmonii układu krzeseł. I tak sobie przez lata żyłem upychając jedną szufladę, sporadycznie ją przeglądając. Reszta rzeczy mieszkała sobie w innych szufladach, szafach, kubłach i mieliśmy układ o nieagresji: ja ich nie ruszam, a oni nie będą się wychylać. Można tak nawet i całkiem szczęśliwie żyć, pewnie całkiem sporo ludzi żyje podobnie ale mnie się już takie życie znudziło, ha ha ha!
Na fali refleksji i działań mających ograniczyć moją skłonność do przywiązywania się, szczególnie do efektów moich działań, sukcesów, emocji i rzeczy, a dopiero w dalszej kolejności do ludzi, wstałem rano i zabrałem się za odkurzacz. Tym razem nie odkurzałem grubsza jak czynię zazwyczaj, ale poodsuwałem wszystkie meble, zajrzałem do każdego kącika. Efekt przyszedł szybko: znalazłem dzwonek tybetański, który kupiłem niedawno w Indiach i którego ostatnio szukałem przed wyjazdem do Poznania – widać zaopiekował się nim kot. I potem odchyliłem wieko wiklinowego kosza, z którym nie komunikowałem się przez jakiś rok i wysypałem wszystko. Postanowiłem pozbyć się sentymentów i nie myśleć zbyt długo. Chcę mieć jak najwięcej wolnej przestrzeni na Nowe, na to, co we mnie Żywe.
I tak pożegnałem się z moi doktoratem napisanym ręcznie w postaci kilku zeszytów z notatkami, ton książek i fiszek. Do toreb wpakowałem też większość czasopism, które gromadziłem, wyrwałem z większości z nich moje artykuły. Nawet na moment zastanowiłem się, czy chcę w ogóle zachować te artykuły, mimo, że niektóre są tak pięknie zilustrowane. Ale czy do czegokolwiek będą potrzebne? Dałem im jeszcze szansę, ciesząc się, że powyrywane i złożone razem mają jakąś szansę, że w razie czego je znajdę. Przez lata miałem zwyczaj noszenia ze sobą dziennika – kalendarza koniecznie ciężkiego z dużą ilością miejsca na pisanie. I tam się mieściło wszystko – sny, wiersze, numery telefonów, przemyślenia, notatki z książek i inspirujących wykładów plus naturalnie rozkłady kolejowe. Zachowywałem kolejne roczniki, czując, że nie mam na ten moment czasu przejrzeć tego by wyszukać jakieś perełki w postaci wierszy czy złotych myśli, ale to ważna cześć mnie, która przecież kiedyś może być pomocna na przykład gdy postanowię napisać książkę autobiograficzną. Dziś otwierałem je tylko na pierwszej i ostatniej stronie, po czym się z nimi żegnałem. W kalendarzu z 2008 roku ku zdziwieniu znalazłem napisane moim pismem motto roku: „rób tylko to, w co wierzysz i wierz w to, co robisz. Cała reszta to strata czasu i energii”. No dziękuję! I żegnam!
Pożegnałem się też z moimi snami – dosłownie kilka tomów moich snów, które spisywałem dzień w dzień i uznawałem, że ważne źródło inspiracji. Na pewno wiele z nich było bardzo ciekawych. Cóż, powiedziałem sobie, jeśli w ogóle warto zajmować się snami, to tylko tymi, które dopiero nadejdą, gdy nadejdą. Kolorowe czasopisma zebrałem razem i postanowiłem przekazać tym z Was, co mają potrzebę zrobić mapę marzeń, oj materiału mam dużo od ekologicznych przez podróżnicze po literackie i lifestyle’owe. Jak nikt się nie zgłosi to oddam na makulaturę, to też forma spełniania marzeń papieru, który najwyraźniej zakleszczył się w tej inkarnacji. Nie ma żadnego kiedyś tam- powtarzałem sobie- jak przez 2 lata nie znalazłeś czasu by przeczytać tak niezwykle ciekawą książkę, to nie znajdziesz tego czasu tym bardziej teraz. Nabrałem tyle entuzjazmu, że po ogarnięciu pierwszego kosza, opróżniłem drewniany kufer i wszystkie 4 szuflady, a nawet zacząłem sięgać po książki z półki.
Pewien problem sprawiają mi wizytówki, zgromadziłem ich całkiem dużo, z Polski, Indii, Portugalii. Żegnając wizytówkę czuję się trochę tak jakbym żegnał człowieka. Ale wiem, że mam ich tyle, że nie sposób się w tym połapać. Na razie wyrzuciłem wizytówki tych ludzi, których już nawet nie kojarzę, a przebranie reszty to będzie następny level. Wreszcie wydobyły się z niebytu, duże ilości zapisków z różnych warsztatów, skryptów ze szkoleń, to też się z nimi pożegnałem. Wyrzuciłem nawet notatki i mocno umęczony używaniem podręcznik z kursu jogi śmiechu w Indiach, skoro nie sięgam po nie, znaczy, że już mam ten etap dawno za sobą. Do reinkarnacji wysłałem nawet moje wizje związane z jogą śmiechu czy efekty pracy nad wizjami rozwoju działalności – skoro nie ruszam czegoś przez pół roku, znaczy, że jest to mi kompletnie niepotrzebne – byłem w sposób zadziwiający dla siebie konsekwentny.
Efekt operacji „porządek – zero przywiązań” jest taki, że czuję się dużo lżejszy i świeższy, no i mam trzy puste szuflady i wiklinowy kosz by przywitać Nowe. Gdzieś w tyle głowy przez długi czas miałem świadomość, że trzeba to będzie zrobić, ten cały porządek, ale szczęśliwie zawsze pojawiała się jakaś pilniejsza bieżąca sprawa. A jak już podjąłem próbę, odpadałem przy pierwszym kufrze, widząc kilkanaście kupek z różnymi rzeczami wedle których kategoryzowałem materiał, że już umysł nie mógł za sobą samym nadążyć.
Teraz czuję większą wolność i cieszę się, że uczciwie potrafiłem przyznać się przed sobą, że już tylu różnych rzeczy nie potrzebuję. Czasami gromadzimy te rzeczy by czuć się bezpieczniej, bo się kiedyś mogą przydać, bo kiedyś kto wiem może nam pomogą? Ostatecznie nie ma czego żałować i tak gdy będziemy wylatywać z tego świata lub przesiadać się do innego ciała to nie pozwolą nam zabrać ze sobą nawet grama pamiątek czy całej tej spisanej mądrości. A będąc lżejszym, łatwiej się żyję. Ale to jeszcze nie koniec porządków, mam przed sobą kolejny level. Chcę się przenieść z mojego starego komputera na nowego, leciutkiego ultrabooka, który ma tylko 60 giga pamięci i by sprawnie chodził wypada by z 30 giga zostało wolne. Czyli gdzieś ponad 200 giga zdjęć, filmów, tekstów i dawnego życia ma się zredukować do 10. Niemożliwe? Wierzę, że z energią, której doświadczam obecnie, nie będzie to problemem, a zostanie tylko to, co żywe. I jest jeszcze top level, czyli powrót do domu rodzinnego w Łodzi i przebicie się przez pajęczyny w schowkach do pudeł z „bardzo ważnymi rzeczami”, które mogą wiecznie czekać na swoje 5 minut.
Gdy myślę o tym, co sprawiło, że tak łatwo pozbywać mi się tylu rzeczy przychodzą mi do umysłu to i owo. Po pierwsze, Aneta, moja żona, która daje mi przykład lekkiego życia bez przywiązań do materii i jeśli coś gromadzi to jedynie ciuchy ale trzeba przyznać, że robi coś w rodzaju dorocznego przeglądu szafy, kiedy potrafi oddać na PCK nawet najpiękniejszą sukienkę. Po drugie, zaufanie, że wszystko czego potrzebuję mam w sobie. Nosimy w sobie najlepszą encyklopedię, bo własną. Gdy jest potrzeba to nagle przypominają nam się jakieś myśli, fakty, teorie, które okazują się przydatne. Szkopuł w tym by ufać, że nie potrzeba do tego kartek i schowków na strychu. Wiem też, że skuteczności moich działań sprzyja codzienna praktyka jogi i medytacji. Obserwując i śmiejąc się z tego zlepka informacji, przeżyć, emocji, cierpień, tożsamości, który kiedyś brałem za swoją istotę, z tym większą lekkością, pozbywam się ciężaru. Hi, hi, ha, ha, ha!
wszyskie foty z Indii 2014, Piotr Bielski