Siedziałem sobie sam przy najmniejszym stoliku z widokiem na tęcze i jadłem tajską zupę. Wokół sami młodzi ludzie. Wszyscy jak to tu w sobie, w swoich zupach, swoich makaronach, swoich laptopach, tabletach, smartfonach. Gdy miałem się zbierać, pojawił się on. Wielki gnom na szczudłach, dwa metry wzrostu, ogromny brzuch, stopy Yeti, wielkie zakola, potężna głowę z dużym nochalem, czuć było jakby od środka złość jeszcze bardziej chciała ją jeszcze bardziej powiększyć. Podszedł do dziewczyny przy pierwszym stoliku od strony placu i ona nagle zawołała: „nie dawajcie temu panu pieniędzy, ja mu kiedyś nie dałam i mnie wyzywał od najgorszych”. W tym momencie ten wylał się gniewem na wszystkie stoliki: „psychopatka! Idiotka! Wariatka! Na wojnę mnie wyzywa, niech się leczy!” Nagle ucichły zupy, telefony i tablety, ale nikt nie drgnął.
Wstałem i zawołałem w jego stronę: nie życzę sobie by pan tak obrażał tę kobietę! Nagle zobaczyłem jego gniew, czerwone oczy, ogień, od którego zaczerwieniły się mu zakola. „Jak pan nie wie w którym kościele dzwoni to niech pan mordę w kubeł trzyma – zaczął – bo nie wie pan, a wpieprza się pan”– był już przy moim stoliku. „Psychopata, idiota, wariat!” – rzucił cichszym głosem, choć już był do mnie plecami, więc postanowiłem tego nie odbierać. Zamarły wszystkie stoliki, wtedy gnom na szczudłach zawołał „daj mi 2 złote” do chłopaka przy stoliku obok, po czym wszedł do środka. Kelner wyprowadził go z restauracji, a ten wyszedł wołając tym razem chyba na personel baru „palant, wariat, psychopata!”. Podreptał dalej najpewniej nękać ludzi w kawiarniach wokół tęczy.
Poszedłem się przejść, usiadłem dokończyć moje pisanie w innej kawiarni, kilka ulic dalej. Gdy już kończyłem artykuł o radości z tego jak fajnie joga śmiechu przyjmuje się w szkołach, siedząc tym razem w środku, na piętrze, wydawało by się w bezpiecznej przestrzeni, zobaczyłem znów potężną posturę mojego wielkiego gnoma. Tym razem wyciągnął łapę i zawołał do mnie „no daj mi 2 złote”. Spojrzałem na niego, zadając sobie pytanie, czy on wie, że jestem człowiekiem, któremu naubliżał ledwie godzinę temu? Czułem impuls by dać mu wykład, oświecić go, że wedle mojej wiedzy, a przecież sporo o życiu wiem, w zawodzie żebraka elementarna życzliwość dla ludzi to podstawowe wymaganie, jest potrzebna porządnym żebrakom jak tlen, podobnie jak kelnerom czy sprzedawcom odkurzaczy. Gdybym to ja rządził światem – brzmiałaby konkluzja niewypowiedzianego wywodu – to pan by nie dostał papierów pozwalających na żebranie w miejscach publicznych. Ale głos wewnątrz mnie podpowiadał: odpuść sobie, chroń siebie i tak go nie zmienisz. Trwałem chwilę w ciszy i on czekał. Wreszcie zebrałem siły i wszystko co chciałem mu powiedzieć włożyłem w jedno tak łagodne jak jednoznaczne „nie”. Spokojnie skierował się ku prowadzącym na dół schodom.
Gdy wyszedłem aby udać się rowerem na nasz klub śmiechu w parku, sączył paskudny deszcz. Mam tego dość – myślałem sobie moknąc i jadąc – kurde, jakby jakieś siły sprzysięgły się przeciwko nam, trzecia środa z rzędu i pada -myśli się rozkręcały- ja już w ogóle mam dość tej szalonej pogody, przecież rano było tak pięknie, że założyłem letnie buty i zostawiłem tę kurtkę przeciwdeszczową, której wleczenia ze sobą miałem już dość. Ja normalnie muszę się gdzieś przenieść – kontynuowałem niewypowiedziany tok myślowy – gdzieś, gdzie nie ma tyle deszczu, no tym razem nie do południowych Indii bo tam jeszcze więcej pada, ale może do północnych? A jak mam tu zostać, to już na pewno muszę zdobyć jakiś namiot na klub śmiechu, nie wiem, bo ten deszcz i te zmiany pogodowe mnie do szewskiej pasji doprowadzą.
Zadzwoniła Aneta, przyjechała, ale nie chce wychodzić z samochodu na ten deszcz. No nie zostawiaj mnie samego z tym wszystkim – zaskomliłem i skończyłem rozmowę zanim deszcz unicestwiłby smartfona. Doszedłem na miejsce zbiórki przy koniu i nie mając żadnej osłony w lekki smutku mokłem czekając na innych. Ale nie trwało tu długo. Zaraz widzę jak idą ku mnie śmiejąc się Diana z Anią. Za chwilę była Asia, która wzięła mnie pod swój parasol. Jeszcze kilka osób przyszło, dodreptała też Aneta i Karin z nowym parasolem w barwach tęczy. Schroniliśmy się jak zwykle ostatnio wśród drzew, gdzie mniej kapie. Mój rower posłużył wszystkim za szatnie.
I zaczęliśmy ze śmiechem. Poczułem się tak dobrze i bezpiecznie, że zaczęły mi przychodzić nowe pomysły na ćwiczenia i nie tylko mi. Otwieramy parasole i spacerującym ze śmiechem. Dołączamy do innej osoby pod jej parasol. Ania zaproponowała pumę. Piszemy jej ogonem swoje imię. Ja dodałem do tego serce i drugie imię Aneta, że jak jest problem z drugim imieniem to nazwisko. Potem puma zmokła i miała się otrzepać. Taką lekkość czułem, radość tworzenia nowych ćwiczenia, radość bycia, zupełnego nieprzejmowania się deszczem, który przecież tak łatwo jest olać. Przemokłe buty i skarpety ułatwiały mi by się tym nie przejmować. Bardzo szybko wyszło słońce. Potem pojawił się Witek z maszyną do soków i agregatorem, tym razem uzbieraliśmy całkiem pokaźną ilość jabłek i marchwi, nawet arbuz trafił do mieszanki. Cudownie, cudownie, hej! Fajne rozmowy o planach rejsu z jogą śmiechu, Indiach, Himalajach…
Pełen sił, energii, optymizmu, wsiadłem na rower i pomknąłem na spotkanie na które zostałem zaproszony przez Ewę. Poprowadziłem krótką sesję jogi śmiechu i spotkałem się z cudownym rezonansem i entuzjazmem ze strony grupy kobiet, które pracując przez ostatnie półtorej godziny z Ewą musiały zostać wprowadzone w jeszcze silniejsze pozytywne wibracje niż na co dzień. Potem kilka pań jeszcze pół godziny ze mną rozmawiało na ulicy o jodze śmiechu i czułem się tak fajnie na swoim miejscu, w swoim żywiole.
Pomknąłem rowerem do domu. Dobry wieczór z Anetą, filmy, kanapa, koty. Nagle zerwałem się ze snu z krzykiem. Kiedyś w okresie odchodzenia i śmierci taty zdarzało mi się to często, ostatnio naprawdę rzadko. Opowiadam Anecie sen: gnom na szczudłach z Plac Zbawiciela najpierw był kelnerem w restauracji, skąd uciekłem i poszedłem do sklepu z obuwiem i chciałem tam uciekać, ale ty mnie skłoniłaś bym tam został i on podszedł do nas i się zbliżał i zagonił nas w róg, widziałem jego gniewne oczy… „No właśnie – odparła moja szamanka ze spokojem tej, co to była już po drugiej stronie– to ciągle ten jeden i ten sam twój lęk, raz twój martwy tata, innym razem jakiś gnom. Tak się lękałeś, że nawet wszedłeś do mojego snu, spotkałam w nim piękną pumę, a ty się jej przestraszyłeś, że aż warczeć zaczęła”. Ze spokojem przerzuciła się na drugi bok, a ja wstałem i udałem się do komputera: ale historia, tak chcę powiedzieć o tym, jak jesteśmy wszyscy połączeni, jaką moc ma spokój… Tylko na Boga i diabła, skąd we mnie ten lęk z czerwonymi zakolami?
fot. Piotr Bielski, Indie 2014