Dostałem bardzo wiele dowodów od świata, że joga śmiechu jest potrzebna w Polsce, setki warsztatów, tysiące uczestników, ponad 100 absolwentek i ponad 10 absolwentów kursów liderskich, z których przynajmniej 20 regularnie prowadzi swoje zajęcia. Mam w sobie głęboką potrzebę twórczości, która pcha mnie by iść dalej, próbować nowego. Wprowadzam regularnie nowe elementy w warsztatach i kursach liderskich, ale wiem, że to za mało. Dlatego próbuję zupełnie nowych propozycji łączących jogę śmiechu z czymś więcej choćby okazją do wypoczynku medytacji czy odbycia podróży. Na początku tego roku jedna z takich prób przyniosła mi sukces, zebrałem ekipę na pierwszą wyprawę do Indii ze śmiechem,wszyscy wrócili cali i zdrowi, mam nadzieję, że również szczęśliwi, a także jestem pewien, że na pewno mają o czym opowiadać znajomym przez najbliższy rok. Udało mi się również przeprowadzić pierwszy warsztat sylwestrowy, zebrała się grupa 20 osób, która zdecydowała się na kilkudniowy sylwester, gdzie solidna dawka jogi śmiechu zastąpiła szampana i inne trunki, a także mieliśmy okazję do tańca do wspaniałej orientalnej muzyki na żywo Lucyana czy malowania intuicyjnego z Basią. Zachęcony tymi sukcesami, spróbowałem czegoś większego, letniej oferty tygodniowego warsztatu śmiechu i ciszy w jednym z lepszych w Polsce ośrodków rozwoju osobistego. Wszystko było dobrze przygotowane, no tylko zabrakło uczestników…
Staram się nie patrzeć na to jako porażkę, bo wiem, że to by odebrało mi energię, a nawet mogło by niepotrzebnie poprowadzić mnie w niebezpieczne rejony: do bardziej lub mniej świadomego formułowania osądów o mojej wartości albo o innych ludziach i świecie, który nie umie odpowiedzieć na tak wspaniałe propozycje. Zamiast tego, przyjmuję ze spokojem pozycję niewinnego dziecka, który jak wynalazca, próbuję nowych rzeczy. To się przyjęło, fajnie, tamto się nie przyjęło, widać, że coś trzeba zmodyfikować. Tu się chcą ze mną bawić, tam nie, najwyżej zabiorę moje zabawki i poszukam innej piaskownicy. Być może ośrodek miał zbyt wysoki standard i ceny jak na portfel potencjalnych uczestników moich warsztatów, a być może to ja nie potrafiłem wytłumaczyć, czemu warto łączyć jogę śmiechu z medytacją w ciszy.
Sam doświadczyłem w Indiach czegoś takiego, co mi dało silne poczucie, że mariaż ciszy ze śmiechem to strzał w dziesiątkę. Mam tylu znajomych co jeżdżą regularnie na vipassanę. Na takich wyjazdach przez cały tydzień nie rozmawiają z nikim, siedzą może nawet i 10 godzin dziennie w ciszy, osobno mężczyźni, osobno kobiety, jedzą bardzo skromne posiłki i co tu dużo mówić… w większości straszliwe się męczą. Nogi nie wytrzymują, kolana bolą, w brzuchu głód, umysł świruje. Ale dzięki wsparciu prowadzących takie sesje i innych osób, które też w tym trwają, jakoś dają radę, umysł w końcu odpuszcza i łączą się z przestrzenią wewnętrznego spokoju, co daje im poczucie, że było warto. Jest to bardzo wymagająca droga i poczułem, że coś bardziej lekkiego, gdzie ciało może się wyszaleć w ramach jogi śmiechu, a potem można osiągnąć wartość ciszy w medytacji, a do tego przyjrzeć się rożnym aspektom swojego życia pisząc, może być naprawdę atrakcyjną propozycją dla wielu ludzi. Znów spróbuję więc za jakiś czas w innej formie.
W każdym razie znalazłem się w takiej sytuacji, że z racji odwołania warsztatu dostaliśmy z Anetą tydzień dla siebie, bo nie planowaliśmy żadnego wariantu „b” na taki wypadek. I przyjęliśmy ten prezent od losu z dużą radością: byłoby super gdyby odbył się warsztat ale tak też jest super, że mamy tydzień wakacji. Piękny prezent, nie? Darowanemu koniowi nie ma co w zęby zaglądać, lepiej na niego wsiąść i jechać naprzód z radością! Patataj patataj ha ha ha!
Jako, że oboje świetnie czujemy się w spontanicznych akcjach, nie robiliśmy żadnego planu tylko ruszyliśmy przed siebie. Wyraziliśmy tylko intencje by odwiedzić miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. I tak dotarliśmy do Elbląga. Jednego z niewielu 49 dawnych miast wojewódzkich w Polsce, którego jeszcze nie widziałem. I cieszyliśmy się jak dzieci drobnymi rzeczami, siermiężnie wyglądająca księgarnią o nazwie Podświadomość, miejska wieżą, w środku której urządzono fajne przestrzenie do zabawy dla dzieci, zwodzonym mostem, którego jednak nie podniesiono czy ładnie urządzoną galerą sztuki w dawnym kościele. Ja jeszcze cieszyłem się tramwajami, nieznanymi zupełnie trasami i miałem fantazję by się nimi przejechać. Po jednym dniu w Elblągu ruszyliśmy dalej, dotarliśmy do Krynicy Morskiej, gdzie od razu intuicyjnie znalazłem też dla nas piękną i stylową kwaterę. Na spacerze spotkaliśmy parę dzików na plaży. Jaki piękny widok, dziki wyszły na śniadanie nad morze i to jeszcze romantycznie, bo parą. Ojej są tez młode, więc lepiej ruszajmy stąd.
Wybraliśmy się statkiem do Fromborka na drugą stronę Zalewu Wiślanego. Przewodniczka, wliczona w cenę statku i nadająca z oszklonej kabiny na pięterku, polecała nam następnego dnia wycieczkę do pobliskiego obozu koncentracyjnego w Sztutowie, a dziś chciała zabrać nas grupowo do fromborskiej katedry. Tam jest, zapowiadała, utalentowany organista, który na parafialnym Hammondzie odegra nie tylko Bacha, ale też Bonanzę i melodie z Gwiezdnych Wojen. A w krypcie kościoła miały na nas czekać elegancko przystrojone, nie tak dawno odnalezione szczątki samego, Kopernika. My mamy to do siebie, że wolimy eksplorować świat na własną rękę i wolimy to co żywe od tego co martwe, więc puściliśmy grupę wolno i poczuliśmy duża lekkość gdy w dwójkę staliśmy przed pustym statkiem. „No to mamy nasze wspólne wagary” – zaśmiałem się czując przestrzeń po opuszczeniu pełnego harcerzy i zorganizowanych polskich i niemieckich grup statku, który jeszcze chwilę temu wyglądał jak prom który mógłby pływać w Istambule. Katedra prezentuje się pięknie z daleka, ale w środku jest biletowana po 8 zł, zawsze lekki bunt to we mnie wzbudza, niech obiekty sakralne będą żywe i otwarte dla wszystkich. Aneta zobaczyła na sekundę jak wygląda w środku gdy wyszła jakaś pani i uchyliła drzwi i poczuła, że pachnie martwym barokiem. Wycofaliśmy się i tak trafiliśmy do planetarium na bardzo fajny pokaz nieba, co mi dało trochę bardziej szeroką perspektywę na to co robimy. Ten nasz cały układ słoneczny to jak ta kuweta kota z kawału, który nie może ogarnąć tego, że znalazł się na Saharze.
Największe wrażenie zrobiła na nas dzwonnica z wahadłem Foucalta. Wcześniej gdzieś, jeszcze w tym życiu, widziałem takie ogromne wahadła w Paryżu czy Krakowie. Ale teraz dopiero mogłem nie tylko widzieć, ale i poczuć energie wahadła, czułem się jak magnes do którego przychodzi wahadło i odchodzi. Czułem w sobie dosłownie bicie serce ziemi. Aneta czuła podobnie, więc usiedliśmy w ciszy i już wszystko samo się działo. Zamarzyło mi się by zorganizować warsztat medytacji nie w jakimś dużym ośrodku, centrum buddyjskim czy Bóg wie gdzie, tylko właśnie w tej dzwonnicy. Nie wiem jak to przekazać, dosłownie zamykałem oczy i czułem jak ten ruch zwierciadła jest zgrany z moim oddechem, jak zbliża się do mnie fala orzeźwiającej energii, a ja nic nie muszę robić. A jak weszliśmy na górę wieży to normalnie zielony pejzaż jak z Władcy Pierścieni. Ach, jest to cudowny świat, dziękuję, że mój warsztat nie wypalił.
PS
Próbuję zebrać załogę na unikalny rejs jachtem po Mazurach z jogą śmiechu, wraz z Witkiem który będzie kapitanem jachtu zrezygnowaliśmy nawet z naszych wynagrodzeń, o bardzo chcemy by ta impreza w ogóle wypaliła. Choć wiem, że jak nie wypali to inną piękną wycieczkę może odbędę, ale zrozumcie mnie dobrze: realizacja planu też jest potężnym źródłem radości…