Wymyśliłem sobie taką formułę na wakacje, a właściwie na życie. Przynajmniej na jakiś kawałek życia. Piękny kawałek życia. Jeżdżę w trybie slow na różne festiwale najczęściej związane z jogą i zdrowym, ekologicznym stylem życia. Jak znajomy dowiedział się, że jadę też na Przystanek Woodstock ucieszył się i życzył mi cudownej muzyki i pięknych wspomnień. „Ej, ja tam jadę głównie propagować jogę śmiechu czyli właściwie do pracy” – chciałem mu odpowiedzieć, ale się zatrzymałem. Skąd takie wzory myślenia we mnie? Podzielenie czasu na czas pracy (w domyśle czegoś niekoniecznie przyjemnego) i odpoczynku, przyjemności?
Ano wiem skąd. Od dziecka poznawałem taki skrypt, rodzaj nieuświadomionego schematu życiowego. Rodzice, sąsiedzi, szkoła, znajomi przekazywali mi takie postrzeganie świat: pracuje się dla pieniędzy by potem można było robić inne przyjemne rzeczy. Szczęśliwie jestem tak ukształtowany, że trudno mi się zmusić samemu do wykonywania pracy w którą bym nie wierzył, która by mnie nie kręciła. Jestem niesamowicie wdzięczny za to, że mam teraz fajne, lekkie wręcz wymarzone życie, po prostu jeżdżę po Polsce i świecie, śmieję się z ludźmi tu i tam. Ale jak na weselu znajomych na którym byłem ostatnio zaproponowano mi bym poprowadził jogę śmiechu, odmówiłem. Ja wiem, że jest dla was ciekawe co robię, ale ja tutaj jestem zupełnie w trybie odpoczynku, tu i teraz stanowczo nie chcę prowadzić zajęć. Bo nie chcę sprowadzić mojej poważnej działalności do jakiegoś towarzyskiego żartu. Wiem z doświadczenia by nawet taka krótka sesja miała ręce i nogi to potrzeba 10 minut bym mógł w największym skrócie pewne sprawy wytłumaczyć, potrzebowałbym na to uwagi i skupienia i nie widzę na to przestrzeni na tym weselu. Ale tak w głębi po prostu chciałem trochę pobyć poza moją rolą. Choć oczywiście wziąłem do kieszeni kilka wizytówek…
Byłem w te wakacje i będę na paru festiwalach związanych z jogą, wybieram się na następne. Czasami za prowadzeniu zajęć na festiwalach dostaję jakieś honorarium, czasami nie. To naprawdę nie jest aż tak istotne, jeśli festiwal jest naprawdę dla mnie ciekawy, wystarczy mi że zapewniają mi nocleg, wyżywienie i optymalnie koszty podróży. Ostatnio na paru festiwalach słabo się wysypiałem, sen utrudniali mi chrapiący współlokatorzy do których naturalnie nie mam pretensji, ba nawet nie rzucę kamieniem jako pierwszy wolny od chrapania. Ale postanowiłem, że moim wymogiem stanie się odtąd pokój jednoosobowy lub dwójka gdy będę podróżować z Anetą (aj gdyby moja żona miała więcej urlopu…). Staram się nie myśleć za dużo o owocach moich działań, szczególnie tych natychmiastowych. Tu i tam zasiewam ziarna, które prędzej czy później wykiełkują -niekoniecznie dla mnie. Więcej ludzi może skosztować jogi śmiechu i może ich życie dzięki temu stanie się piękniejsze, bo radośniejsze. Być może wybrani się do tego mocniej zapalą i może dołączą do klubów śmiechu, wybiorą się na kursy liderów albo wyjazdy w Polskę czy do Indii. Życie mnie nauczyło, że cierpliwość i brak oczekiwań bardzo pomagają mi w działaniu. Zdarzało mi się już, że po roku ktoś z uczestników festiwalu nagle się odezwał i zgłosił się na kurs do mnie.
Tylko zaczynam się przyglądać trochę temu mojemu trybowi „2 w 1” czyli „trochę popracuję, trochę poodpoczywam”. Czuję, że każde z doświadczeń festiwalowych było wartościowe i wszędzie chętnie się zapowiadam na kolejny rok, ale wiem, że taki najpełniejszy odpoczynek nadejdzie gdy wyłączę na jakiś czas internet i gdzieś się „zaszyję”. Sam doświadczałem tego w Indiach. Nieraz też słyszałem, że wielu ludziom udaje się w ten sposób na ładować baterię. Ja i tak mam dosyć komfortową sytuację, bo i tak nawet jak mi się nie chce, ale mam prowadzić jogę śmiechu to rozkręcam się prowadząc i czuję lepiej po takim intensywniejszym wyśmianiu. Moja działalność nie jest jakoś szczególnie stresująca, więc nie mam aż bardzo silnej potrzeby od niej odpocząć. Choć wszędzie tam, gdzie trzeba zdążyć na czas jest też zasiane ziarno stresu. W każdym razie na razie testuje takie rozwiązania pośrednie – na przykład umówiłem się z pewnym hotelem, że poprowadzę tam przez tydzień kilka sesji jogi śmiechu, a resztę czasu przeznaczę na odpoczynek. Sprawdzało się kiedyś, zobaczę na ile teraz zadziała.
Być może ja jestem blisko tego optymalnego punktu dla mnie – czegoś czego wielu ludzi szuka na kursach „work – life balance”. Wykonuję coś, co mnie nakręca, a jednocześnie czuwam by to mnie nie pochłonęło całkiem. Każdy kto pracuje na własną rękę chyba to wie, nawet najciekawsza praca może stać się koszmarem jeśli stanie się całą treścią życia. Bo zawsze jeszcze można zrobić coś więcej by lepiej się wypromować, lista zadań do wykonania kreatywnemu człowiekowi nigdy się nie kończy, zawsze można znaleźć uzasadnienie by być pod mailem i telefonem bo np. ktoś może zgłosić się na warsztat w niedzielny wieczór, lękowy umysł podpowiada, że już w poniedziałek ta osoba może się rozmyślić… Dlatego dbam o to by stawiać granice mojej pasji która stała się pracą. Wieczorami wyciszam telefon. Dzień zaczynam od medytacji, swobodnego pisania, inspirującej lektury nie związanej z jogą śmiechu. Staram się znaleźć czas na spokojne i czułe pobycie z moją żoną, nawet zaczynamy planować wspólne wieczory by nie zostawiać tego przypadkowi bo inaczej zawsze może „coś ważnego” wskoczyć. Usłyszałem kiedyś taką myśl, że „pod koniec życia ludzie nie wspominają najlepszego dnia w biurze”. I zdałem sobie sprawę, że mimo iż nie pracuję w biurze to raczej wtedy w pierwszej kolejności nie będę karmić duszy wspomnieniem sesji jogi śmiechu z największą liczbą uczestników.
PS
Nie działają mi tak jakbym chciał różne śmieszne elektroniczne dodatki do życia. I tak się zastanawiam: co by było dla Was większym wyzwaniem: żyć gdzieś na odludziu i mieć tylko wirtualny kontakt z innymi ludźmi czy żyć wśród ludzi w mieście i nie mieć dostępu do środków komunikacji (telefon, internet)? Ja wiem, że za nic nie zastąpię żywego kontaktu z ludźmi, przytulania, wspólnego śmiechu, żywej rozmowy. Żadna apka, żaden facebook, żadne wirtualne komunikatory. Z drugiej strony gdy jestem nie z własnej woli odłączony mierzę się z pewną dawką frustracji. Kiedyś zainspirowała mnie taka myśl by korzystać z rzeczy dopóki są użyteczne, a pozbywać się tych, które się stały już absolutnie niezbędne do życia…