Mam już to prawie we krwi. Gdy zobaczyłem koszulki z napisem „Hejt. Stop!” wyświetliło mi się: czemu nie wydrukować pozytywnego hasła – typu „czas na miłość!” albo w wersji light coś o tolerancji, szacunku, różnorodności, jakichś pozytywnych wartościach? Gdy będąc we Wrocławiu zobaczyłem plakaty akcji „Wrocław bez nienawiści” od razu poczułem: czemu nie „Wrocław pełen miłości”? Ale czasem szewc bez butów chodzi, łatwo dostrzec mi to i owo w mowie innych, a trudniej zmienić w moich myślach.
Dojrzewam do tego by nie mówić już nijak o tym, czego nie chcę. Czasem potrzebuję wspomnieć o tym co nieprzyjemne, nie neguję i przyznaję, że na przykład na Woodstocku miałem też i nieprzyjemne doświadczenia, ale nie rozgaduje się na ten temat, oszczędzam słów. Czuję, że w tym kursie na afirmowanie pozytywów i autocenzurze własnego języka jest duża mądrość. Wiem, że ten świat słucha tego co mówimy, ale nie widzi słowa „nie”. Dlatego od dłuższego czasu staram się mówić o tym czego pragnę, moich marzeniach, potrzebach, a nie tym co mnie denerwuję, co chcę odepchnąć, bo wiem, że negując coś, skupiam automatycznie uwagę na tym. Czuję nawet wibracje słów, te subtelne ruchy powietrza w moim ciele i wokół niego, gdy wypowiadam je. Dlatego staram się nie używać nazwy tej przypadłości pewnych komórek do nadmiernego wzrostu, która sprawiła, że odszedł mój tato i tylu wspaniałych ludzi. Bo jak wypowiem te słowo czuję ten dreszczyk, czuję, że to gdzieś wpływa na mają podświadomość. Nawet przeszkadza mi jak ta nazwa tej przypadłości pada w nagraniu relaksacyjnym doktora Katarii, który mówi o tym, że chorzy właśnie na to szczególnie potrzebują takiej relaksacji. Ha, nawet to jest fajne by stawiać sobie wyzwania – nie mów, że chorujesz, powiedz, że jesteś w trakcie zdrowienia, nie mów, że nie masz pieniędzy, powiedz, że otwierasz się na przypływ obfitości… Innym ludziom też ale szczególnie sobie warto to mówić.
Tutaj trochę, może nawet dużo pomaga mi joga śmiechu i medytacja. Choć rzeczywistość ciągle ma potrzebę sprawdzania nas. Wystarczy, że tak jak ostatnio będąc w podróży trafię do baru na placki ziemniaczane, gdzie grała głośna telewizja. Na co dzień żyję bez telewizji, co ułatwia mi znacząco życie, bo odcina dużo negatywnego stymulowania. A tu do tych placków ziemniaczanych dodano mi w tak krótkim czasie tyle reklam jakichś środków na hemoroidy, prostatę, kaszel palacza, wzdęcia i już nie pamiętam szczęśliwie co jeszcze. Potem doszło jeszcze dwóch panów do sąsiedniego stolika i wnieśli schabowego z dużą porcję gniewu. I uczę się by tego nie brać do siebie, czasem wizualizuje sobie jakieś kokony energetycznej ochrony, jak odkryję jakiś skuteczny patent jak chronić się przed takim całym negatywizmem otoczenia to dam Wam znać. Ufam, że w jakiś sposób ten świat jest naszym odbiciem, jak my się zmieniamy i wzmacniamy w sobie miłość, to i on na to odpowie i takich sytuacji będzie mniej. Chyba, że przyjdzie czas testów jak u mnie na Woodstocku, tak się rozhulała pozytywna energia, że aż negatywna musiała wyjść na konfrontację z nią. Ale też akceptuję to, że niewiele rozumiem i nie wiele wiem, ja ciągle się uczę. Po to zresztą chyba dusze trafiają do tego świata by się uczyć. Ostatnio medytowałem sobie w głębokim spokoju na cmentarnej ławeczce przy grobie bliskich i nagle jakieś dwie panie zaczęły warczeć i obrzucać się wyzwiskami. Wytrwałem w medytacji i jak otworzyłem oczy ich już nie było.
Niedawno poruszyła mnie jak pewnie wielu z Was śmierć Robina Williamsa. Aktor, który stworzył tyle wspaniałych radosnych postaci miał odebrać sobie życie? No nie! Ale jednak tak. Rozumiem to o wiele lepiej gdy obejrzeliśmy sobie z Anetą na świeżo dwa filmy, w których grał główne role – „Patch Adams” i „Między Niebem a Piekłem”. Zauważyliśmy wątki, których można nie zobaczyć przy pierwszym oglądzie filmu. Patch Adams, człowiek niosący radość, który wprowadził rewolucyjnie nowe spojrzenie na pacjenta, na rolę medycyny, na początku filmu trafia z własnego wyboru do szpitala psychiatrycznego i mówi, że miał ochotę odebrać sobie życie. Patch cudownie wykorzystuje czas w szpitalu by zrozumieć innych pacjentów, udaje się na polowanie na wyimaginowane wiewiórki z współtowarzyszem pokoju. Po wyjściu ze szpitala, idzie na studia medyczne, cudownie rozkręca wywrotowa działalność z czerwonymi noskami, zrobionymi naprędce choćby z lewatyw, łamie oschłe i bezosobowe reguły postępowania, chce poznać imiona pacjentów, ich marzenia. Ale samobójstwo pojawia się po raz drugi, przyjaciółka granego przez Williamsa Patcha, która zgodziła się zostać jego partnerka, odwiedza w domu gościa, który pozbawia ją życia, po czym odbiera sam kończy ze sobą. I Patch idzie nad przepaść znów z tym samym zamiarem i symbolicznie ratuje go motyl który nagle usiadł na jego teczce.
W „Między niebem a piekłem” motyw samobójstwa jest jeszcze szerzej obecny. Jest to niesamowicie barwny film, toczący się pomiędzy światami, główny bohater grany przez Robina ginie w wypadku i porusza się po zaświatach. Tam wszystko jest materializacją jego myśli. Żyje w obrazach malowanych przez swoją żonę, jego dzieci, które zginęły wcześniej przybierają ciało ludzi, których podziwiali. Żona bohatera po utracie męża i dzieci, sama decyduje się skończyć ze sobą i trafia do piekła, do którego postanawia wyprawić się Robin by ją uratować choć usłyszał do swojego nauczyciela, że jest to misja straceńcza. „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” oglądałem dość dawno ale też pamiętam samobójstwo jednego z chłopców. Także Robin Williams krążył wokół tego tematu jako aktor jednocześnie dając wyraz bezkompromisowości, wszyscy jego bohaterowie idą bowiem za swoim głosem, jak Patch Adams pokazują tyłek autorytetom czy jak nauczyciel ze „Stowarzyszenia” twórczo wybijają się ponad kanony. W jego postaciach jest dużo humoru i ciepła, ale być może Robin nie miał zbyt wiele okazji do tego by śmiać się tak po prostu z miłości dla siebie, bez presji bycia śmiesznym. Być może joga śmiechu uratowała by go dla nas. Ufam, że tak, ale nie ma co gdybać.
Parę dni po odejściu Robina wybrałem się na spotkanie medytacyjne, gdzie jedna z uczestniczących w nim pań podzieliła się z nami przekazem, że Robin Williams będzie za 3 lata się reinkarnował i znowu do nas przyjdzie. Oby. Fajnie jak znów zostałby aktorem. Może tym razem czarnoskórym? Albo aktorką? Tak poważnie to szanuję te przekazy z lekkim dystansem. Ostatnio jedna uczestniczka przyszła na mój warsztat ze względu na głos mojego ulubionego indyjskiego boga – Ganeśy o słoniowej głowie. Ganeśa powiedział jej, że ma szukać śmiechu bo on jest wszędzie tam gdzie słychać śmiech. Być może macie w sobie ironicznego racjonalistę, który by to wszystko wyśmiał, ale wszystko to co mówiła było naprawdę szczere i mądre, dobrze jej służące. Na dodatek uzupełniała się z koleżanką, jedna widziała różne istoty, które wokół nas się gromadziły, elfy, wróżki i skrzaty, druga zaś ich nie widziała ale za to słyszała co mówią, Ja też gdzieś mam w sobie sceptyka, ale mam i w sobie pokorę i świadomość, że w świetle fizyki kwantowej trudno znaleźć dowody, że ta nasza uzgodniona, „racjonalna” rzeczywistość istnieje a wróżki i elfy nie. Nie wpadam w drugie ekstremum by we wszystko od razu wierzyć, bo sam na ten moment nie potrafię widzieć tak subtelnych bytów. Ale wiem, że każdy z nas żyje w takim świecie jaki jest w stanie stworzyć i w jaki jest w stanie uwierzyć. Jeśli ktoś żyje nie tylko wśród ludzi ale i wśród elfów, i te elfy namówią go do praktyki jogi śmiechu to ja się tylko ucieszę.
Nie dochodzę jakoś specjalnie jak to jest z tymi innymi światami. Bliska jest mi myśl Stevena Levine’a z książki „Gdybyś miał rok życia przed sobą” – najlepiej przy niczym się nie upierać i być przygotowanym na każdy scenariusz. Nastawisz się, że po opuszczeniu ciała spotkasz koniecznie Jezusa, a tu zobaczysz Krisznę lub czyste światło i się przestraszysz, że to nie tak miało być. Albo odwrotnie nastawisz się na czystą nirwanę, a tu uśmiechnie się do Ciebie Jezus. Skupiam się na tu i teraz i tak nie dochodzę kim byłem w poprzednich wcieleniach, jak i nie proszę o przewidywanie mojej przyszłości. Ufam, że pochodzimy ze Źródła i do niego wracamy, nie potrzebuję więcej szczegółów. Tymczasem chcę jeszcze się z Wami długo śmiać i dzielić od serca. I śmieję się, że nie idzie mi tak zupełnie do końca to pozytywne afirmowanie w tekstach, cień prosi się czasem by go zauważyć. Jak go zobaczymy możemy się w nim schronić i nie rzucać już własnego. A co do alternatywnych rzeczywistości, to ostatnio odkryłem, że dla mojego kota jestem czasem tylko cieniem. Niczym więcej niż cieniem. Ruch moich rąk go nie interesuje, zupełnie go nie widzi, ważne jest to co one powodują czyli ten cień odbijający się w wannie. Gonitwa moich myśli tym bardziej go nie obchodzi. Moje serce chyba tak, jakoś je po kociemu wyczuwa gdy dostanie odpowiednio chrupek, ma przecież dostęp do całej energetyki ciała, przywraca czakrom harmonię swoim mruczandem. I tak sobie żyjemy pod jednym dachem w różnych rzeczywistościach, ostatecznie to przecież dopóki nie doświadczę jego perspektywy nie wiem, która rzeczywistość jest jest odbiciem której.
foty z Indii (tylko w Indiach robię dużo zdjęć…) – Piotr Bielski