Po lądowaniu na jednym z najmniejszych lotnisk świata, a z pewnością już najmniejszym mojego świata, wypełnieniu formularza, dostania stempelka związanego z przyjazdem do szczególnie zastrzeżonego terytorium Indii, otrzymaliśmy szczegółową instrukcję czego nam wolno a czego nie. Jasne ramy, po których można się poruszać, długa lista wysp, które można odwiedzić i jeszcze dłuższa tych, na których nie możemy postawić stopy. Na rewersie lista zakazów, między innymi nie wolno robić zdjęć ludności plemiennej, która mieszka w rezerwatach, gdzie można tylko poruszać się autem z certyfikowanym przewodnikiem.
Naszą przygodę zaczęliśmy od stolicy Andamanów – Port Blair. Rikszarz, z którym się złapaliśmy na lotnisku radził nam, by od razu udać się na wyspę Havelock zwaną „małym Goa”. Wbrew swojemu interesowi mówił, że tutaj za bardzo nic nie ma. O Port Blair nie słyszałem opinii, by było tam coś ciekawego, jedynie chwalono miasto, że jest czyste, co w Indiach należy do rzadkości.
Zatrzymaliśmy się prawdopodobnie w jedynej zachodniej enklawie w stolicy archipelagu. Rikszarz naturalnie od razu wiedział, gdzie ma zawieźć „Germany or Israel people like you”. Kilkupiętrowy hotelik z restauracją na dachu w formule bambusowego gaju i widokiem na miasto, a także dach, na którym śpi koza i bawią się szczeniaki. Wszystkie indyjskie pary nowożeńców, które widzieliśmy na pokładzie samolotu z jeszcze świeża ślubną henną, przetransferowano do bardziej luksusowych ośrodków, podobnie jak bardziej spragnionych luksusu westernersów. Tutaj zostali sami indywidualni poszukiwacze i ludzie zbyt zmęczeni by szukać czegoś lepszego.
Spontaniczny spacer po mieście zaprowadził mnie na duże boisko do gry w krykieta, gdzie musiałem przejść przez bramkę skanującą, by dostać się do środka. Trybuny pomału wypełniały się przed meczem. Leżący, jedzący, gadający mężczyźni. Kobiety oczywiście osobno. Grała głośna muzyka. Klimat oczekiwania na nie wiadomo co. Podobnie zresztą oczekuje się na ulicy. Oczekują też policjanci, których jest tu bardzo dużo. Leżą rozciągając się na swoich motorach, maszerują w kółko bawiąc się pałkami jak mój ulubiony parkingowy z Majsuru, który siedział na plastikowym krześle przed hotelem i w kółko kręcił gwizdkiem na łańcuszku a la stary zegarek lub różaniec a la muzułmańska mala, którą uwielbiają bawić się na wyspach Grecy.
Sporo z policeman’ów to Sikhowie w turbanach w najróżniejszych kolorach, z różem włącznie. Mają tu 3 gurdwary czyli świątynie Sikhów, w tym jedną policyjną. Dla równowagi jest też policyjny meczet i policyjna świątynia hindu, którą udało mi się nawet odwiedzić i dostać prasad podawany zamiast na talerzu – na starych drukach urzędowych. Nie wiem, czy te osobne świątynie istnieją dla wygody, czy dla podkreślenia specjalnego statutu mundurowych? A może dlatego, że inni nie chcieli się z nimi modlić? Trudno mi było to ustalić, ale widać, że do policyjnych świątyń przychodzą głównie cywile albo policjanci po robocie. Tak więc nazwa wygląda na pozostałość jakiejś tradycji.
Za to udało mi się rozwikłać inny sekret, a mianowicie skąd się bierze to, że Port Blair jest czystym miastem. Obok tłumu czekających na nie wiadomo co policjantów, znalazłem starą ciężarówkę marki Tata, która na pace miała ustawione czarne, brudne klatki. Z nogami na kierownicy spał hycel, oczywiście w mundurze. Patrząc na warunki na indyjskich drogach, na załadowane ponad granice rozsądku auta, na często uskuteczniana jazdę na pace z sianem, wśród rur, trzciny cukrowej i Bóg-wie-czego, to może te więzienne klatki nie są tak bardzo niekomfortowym środkiem transportu. Pytanie podstawowe, czy te psy trafiają do schroniska czy stosują tutaj ostateczne rozwiązanie jak na Ukrainie przed Euro 2012? Czy zasada ahimsy obowiązuje w pracy hycla? Na razie nie odważyłem się spytać. Widziałem w innych miastach Indii, że psy nosiły obróżki, że jacyś ludzie, najprawdopodobniej zachodnie człowieki, zadbali o uliczne psiaki, odrobaczają je, sterylizują , prowadzą schronisko… Bardzo bym chciał, by tu też tak było.
W sklepie z jedwabiem, pośrodku którego leży pies, sprzedawcą jest starszy Sikh. Mówi, że mało sprzedaje tutaj100% jedwabiu, bo ludzie nie są zbyt bogaci. Ale ludzie dobry tu są – zaznacza. Przynajmniej 90%. Te pozostałe 10% trochę pije – dodaje – czasem hałasuje w nocy, lepiej po ciemku nie chodzić ulicami. Chodziłem czując lęk jedynie przed szalonym ruchem drogowym.
Sporo tu taksówkarzy grających w ludo – lokalną grę planszową, nieco przypominającą Chińczyka, ale wygląda na to, że zgodnie z indyjską filozofią praktyczną wszystko w niej kręci się w kółko, a nie idzie się do przodu. Niemal jednym pociągnięciem dłoni rzucają kostką i przesuwają pionki. Nikt nie jest zainteresowany podwiezieniem mnie do najwyższej góry wyspy Saddle Rock, gdzie mieszka bóg Paluga który tysiącami lat władał tą wyspą. To aż 350 kilometrów – dystans podobny do tego między Chennai a Bangalore. Nie chcą ryzykować i tracić partyjek z kolegami.
Port Blair to Indie w miniaturze. Mówi się głównie w hindi i po angielsku, a osadnicy są z całych Indii od Pendżabu przez Bengal po Tamil Nadu. Możemy obserwować najróżniejsze typy urody i ubioru. Gurdwara – świątynia Sikhów – z zewnątrz lepiej się prezentuje niż w środku, bo z bliska widać, że wszystkie kwiaty ustawione przy ołtarzyku są sztuczne. Kobiety mantrujące Ad Guray Namah bardzo mnie ucieszyły. Kazano mi założyć coś na głowę i pan w różowym turbanie już spieszył, by mi zorganizować turban, ale zdążyłem wybronić się własną chustą.
Wieczorem udaję się do kawiarenki na dachu naszego hotelu. Tutaj wifi jest płatne i dosyć drogie. Nie ma żadnych zniżek dla osób zamawiających posiłek i wynajmujących pokój. W powietrzu trochę klimat zdzierania z białych tego, co się da. Chciałem znaleźć inną, może bardziej przyjazną kawiarenkę z wifi, ale udało mi się natrafić jedynie na policyjne świątynie, stadion krykieta, policjantów i ludzi w stanie permanentnego czekania oraz ciągnące się we wszystkie strony indyjskie mini-sklepiki z byle czym, np. z ręcznikami rozwieszonymi na czarnym ogrodzeniu skweru.
U nas, w zachodniej enklawie, klimat oczekiwania na wiadomo co, czyli promy udające się na kilka mniejszych wysp. Wśród ludzi z Izraela, Niemiec i Hiszpanii, których poznaję, panuje przekonanie, że Port Blair jest do niczego, że trzeba go tylko przeczekać, najchętniej już by wsiedli na statek na mniejsze wyspy, najlepiej bez ludzi, ale za to z małpami lub choćby krokodylami, ale niestety promów jest mało, a jak chce się jechać takim państwowym za 500 rupii, a nie z prywaciarzem za tysiąc, to trzeba kilka dni poczekać. Więc czekają, najczęściej samotnie paląc i sącząc piwo z widokiem na fragment oceanu. Ja przynajmniej podjąłem próbę poznania i polubienia Port Blair. Nawet dałem sobie sprzedać z ulicznego kramu z majtkami firmy Mr.India koszulkę z palmami i napisem „Port Blair”. Najtańszą, jaką jak dotąd w całym życiu kupiłem. Ale mimo zachwytu nad Port Blair z jego całą specyfiką, ostatecznie kupiliśmy z Anetą bilety na jeden z promów, by nie zostać tu zbyt długo…