W głównym mieście wyspy, którego nikt nie nazywa ani „city” ani nawet „village” tylko po prostu „market”, mieści się świątynia, podobnie jak inne najbardziej podstawowe instytucje – urząd gminy zintegrowany z miejskim szaletem, policja, a nawet policyjne radio, czy straż pożarna. Kompleks świątynny nie wygląda na szczególnie ciekawy. Znajduje się tu jedna nieduża, ale największa na wyspie, murowana świątynia Kriszny – mały mandir. Składa się z części, w której mieszka ciemna boska figurka, obok niej jest mała kapliczka ze świętą rośliną Tulsi, a dalej zadaszona odkryta część, gdzie wierni mogą się modlić lub spać. Z tyłu można dostrzec świątynie Sziwy, która jest wyłączona z użytku. Zostały w niej dwie mocno zniszczone przez czas figurki byczków Nandi – wierzchowców Sziwy. Mandir z lingamem pośrodku jest zagruzowany, a wejście – zakryte wielką pilśniową płytą. Nawet Bóg odpowiedzialny za wyrzeczenie i niszczycielską robotę, czasem potrzebuje jakiegoś odświeżającego liftingu. Wyglądało na to, że niewiele dzieje się w tej świątyni. Aż pewnego dnia zobaczyliśmy, jak ludzie pod wodzą na biało ubranego głównego designera o tybetańskich rysach, z artystycznie zwiniętym do góry kucykiem, zaczynają przystrajać świątynię Kriszny i jej okolcie, kolorowymi wstążkami, instalować lampki i przenośne neony ze słoniem. Pod względem kolorów i rozmachu zaczynało to przypominać dekorację Love Temple na Goa z okazji zorganizowanego przez Rosjan Festiwalu Mandali. Oj, będzie się działo!
Pomału zaczęły zbierać się indyjskie rodziny. Dzieci chętnie pomagały w przystrajaniu, część ludzi zaczęła piknikować, dzieląc się jedzeniem. Wreszcie pojawili się pierwszy muzykanci i tancerki, zaczynając próby. Jeszcze tego wieczora miasto obeszła parada z muzykami grającymi na tabli i harmonium mantrę Hare Kriszna, a przyłączający się do korowodu ludzie z duża łatwością pieli esktatycznie a la Indianie z Ameryki Północnej, wydając trudne do powtórzenia, niewerbalne dźwięki za pomocą ust i dłoni.
Następnego dnia miasteczko z podmierającej wiochy na końcu świata zaczęło przeistaczać się w duchowe Las Vegas. Zgodnie z tradycją hinduską uruchomiono manufakturę prasadu, czyli świątynnego poczęstunku. W wiacie służącej pewnie do wszystkich oficjalnych uroczystości religijnych i na klepisku wokół niej, kłębili się ludzie szykujący, dystrybuujący i konsumujący jedzenie. W ziemi wykopano głębokie dziury, w które wsadzono beczki. Płonęły w nich paleniska, do których co chwila odpowiedzialni za drewno mężczyźni donosili kolejne deski. Nad beczkami skwierczało ghee w wielkich garach i patelniach. Inni obierali lub cięli okrę, drumsticks, czyli rosnące na drzewach jadalne pałeczki do bębnów, ziemniaki, cebulę, mango i szpinak. Nie było widać, by ktoś tym wielki pracującym spędem zarządzał. Tak jakby ci wszyscy ludzie idealnie się sami zorganizowali. W wiacie z kolei dzieci roznosiły w wiaderkach poszczególne komponenty posiłku: ryż, sabji czyli mieszaninę przyprawionych smażonych warzyw, dhal czyli pełniąca rolę sosu zupę soczewicową, chutney – nieco pikantną przyprawę z mango. Ledwo usiedliśmy dostaliśmy metalowe talerze do thali i szybciutko po kolei po każdym składniku. To nie był symboliczny prasad, jak to bywa a w niektórych świątyniach. Dokładano ile wlezie i wręcz broniliśmy się przed kolejnymi dokładkami ryżu do i tak wielkiej bazowej porcji. Co chwila jakiś bardziej obrotny mężczyzna wołał coś głośno po bengalsku i dzieciaki spieszyły do niego i jego kolegów z kolejnymi dokładkami. Nie mogłem wierzyć, ile ci ludzie są w stanie zjeść. Zastanawiałem się, czy tyle na co dzień jedzą, czy to tylko w ramach prasadu, z okazji święta Kriszny. Po zjedzeniu wszystkiego oczywiście rękoma – niektórzy wprawni Hindusi chcieli nas nauczyć, jak miksować ryż z dodatkami samą prawą ręką – można było korzystać z naczyń w wodą, które przynosiły dzieci i opłukać ręce nad własnym metalowym talerzem. Myślałem, ze naczynia myje się samodzielnie, jak na znanych mi dużych festiwalach, a tu niespodzianka – są specjalnie do tego celu upoważnieni panowie, którzy przyjmują naczynia, a potem z dużego zbiornika można w przeciętych na pół butelkach PET pobrać trochę wody. Można się nią obmyć lejąc w specjalnie do tego przeznaczone i oddzielone dyktą miejsce. Podziwiałem świetną organizację i oddanie, z jakim ludzie przystępowali do tej pracy.
W świątynnej części przeznaczonej do rytuałów wchodzący wierni kłaniali się Krisznie. Tak się złożyło, że akurat pies leżał przed samym mandirem, będąc mostem między ludzkim światem a boskim – w postaci świątecznie przystrojonych i obficie obdarowanych kokosami, bananami i innymi owocami, figurkami. Aneta usiadła z boku świątyni, nie chcąc od razu wejść do środka i jakaś kobieta padła z jej ukłonem do stóp. Część kłaniała się również inny ludziom, a niektórzy psu, który dalej leżał w strategicznym miejscu. Ktoś przystroił go nawet wieńcem świątynnych kwiatów.
Pośrodku świątyni tańczyło kilka kobiet w odświętnych sari. Ubrani na żółto mężczyźni z girlandami kwiatów na szyjach grali na tablach, harmonium i dzwonkach. Ludzie siedzieli z wszystkich stron spektaklu, osobno kobiety i mężczyźni, ich reakcje ograniczały się jedynie do indiańskiego „uuuuu!” w momentach ekstatycznych. Niezależnie od tego, jak bardzo muzycy i tancerki przeżywali śpiewane mantry, towarzystwo wydawało się generalnie nieporuszone.
Następnego dnia zobaczyłem dramatyczną zmianę, a trzeba dodać, że festiwal toczy się przez niemal 4 dni non-stop. Po dłuższym śpiewie, który bywał stonowany, ale też ekstatyczny i szalony, dostrzegłem, że na twarzach muzyków pojawiają się łzy. Nagle łzy opanował wszystkich. Przez łzy ledwie grali, ale utrzymywali ton. Harmonista w pewnym momencie odstawił harmonię i zalany łzami zaczął ściskać innych muzyków, tancerki – ludzi siedzących w pierwszych rzędach. Nagle wszystkich ogarnęła zbiorowa fala łez i bliskości, mimo dystansu jaki dzieli kobiety i mężczyzn w Indiach, tych oddzielnych kas w kolejkach po bilety, czy osobnych miejscach w autobusach, tutaj nagle w religijnym uniesieniu ściskały kobiety mężczyzn, a mężczyźni kobiety. Nie było czuć w tym jakiegoś męsko-damskiego zainteresowania,wszyscy byli jednością. Płacząca jednością – tak jakby stało się wielkie nieszczęście i stawali się sobie braćmi i siostrami w jego obliczu. Wszyscy stawali się sobie równi, niezależnie czy byli szykowni ubrani, czy noszący mocno wyprane i zbrudzone dhoti czy sari. Nigdy nie widziałem czegoś takiego, aż tak silnych zbiorowych emocji. Chciałem sam to poczuć, by lepiej zrozumieć co się dzieje, ale jak zbliżyłem się z gotowością uściśnięcia płaczącego mężczyzny, ten elegancko pokłonił mi się w namaste. Widać wyczuł, że ja tego nie przeżywam, albo jako jedyny biały byłem zbyt obcym elementem. Ostatecznie część rytuałów i najważniejszych świątyń jest zarezerwowanych tylko dla Hindusów czy hinduistów, by nie wchodzić w tak skomplikowaną sprawę jak ustalenie, co dokładnie znaczy „Hindu” i czy też obejmuje Hindusów z USA czy obywateli Indii innego wyznania, ale na pewno nie takich jak my.
Czułem podziw i zakłopotanie całą sytuacją świadkowania temu misterium płaczu. Nie do końca rozumiem, jak tak bardzo można przeżywać jedną mantrę. „Tragedia grecka lub lament częstochowski” – podsumowywała to Aneta, która zachowała więcej dystansu do całej sprawy. Być może odgrywali oni poprzez muzykę i taniec określone epizody świętych ksiąg i gdzieś w pewnym momencie miała zadziać się tragedia, ale – jak na aktorów – byli niezwykle naturalni. A być może po prostu mantra tak mocno na nich zadziała, uruchomiła w nich ich własny tragizm życia, wywaliła na wierzch wszystkie ich smutki i wszelkie pokłady ostatecznego niezrozumienia czy niezgody na tragedię życia? A może jedno i drugie? Bywałem na pogrzebach, ale tu wydarzyło się coś zupełnie innego. Gdy tam zdarzało się płakać jednej lub kilku osobom, to były to oczywiście spontaniczne przeżycia, którym jednak daleko do bez tańca i śpiewu.
Moje podróże i poszukiwania pracy zaprowadziły mnie kiedyś w Barcelonie na plan filmowy „Pachnidła”. Byłem świadkiem kręcenia urokliwej sceny, podczas której ludzi na rynku ogarnia szaleństwo miłości. To wszystko było jednak reżyserowane, choć wiem, że działało na uczestniczących w scenie statystów, bo miłości w powietrzu było mnóstwo.
Dla mnie głównym punktem odniesienia jest joga śmiechu. Dzięki odpowiedniej oprawie, ćwiczeniom i dynamice możemy dojść do zbiorowego szaleństwa śmiechu. To skrajnie inna emocja, ale wiem dobrze, że łatwość wyrażania śmiechu ułatwia płacz i pewnie odwrotnie jest tak samo. Może więc już po festiwalu uda mi się to płaczące towarzystwo, które zjechało się zewsząd na tę malutką wysepkę, namówić na szaleństwo śmiechu. W końcu śmiech ułatwia płacz, a płacz ułatwia śmiech…