Aneta miała spotkanie z przyjaciółką i to popołudnie dla naszej niespełna 2,5-letniej córeczki miało być popołudniem „tatowym”. Szczęśliwie nie jest to u nas rzadka sprawa, bo tato ze mnie codzienny i powszedni, a nie weekendowy ale myślałem, czy coś innego niż zwykły spacer rowerowy mogę tym razem córce zafundować. Zastanawiałem się gdzie się wybrać w tak piękny dzień, gdzie jeszcze nas nie było, ale nic nowego nie przychodziło do głowy. Dzwoniłem do przyjaciół, którzy jakoś, traf chciał, nie odbierali telefonów. No to dobra – pomyślałem – spontan sprawdza się najlepiej, jogę śmiechu przecież też wprowadziliśmy do Polski zupełnie bez żadnego planu, a niespodzianki są w końcu najfajniejsze…
Gdy wychodziliśmy z Rozalką na rower z półki, gdzie trzymamy kask, czapki i szaliki wypadła zimowa rękawiczka. Dziewczynka od razu ją założyła i spojrzała na mnie błagalnie „tata, proszę, śnieg, okej?”. I jak tu córce odmówić? Jakbym mógł to ja zdecydowany zwolennik ciepłych wiosen i ciepłych krajów normalnie bym na te 5 minut dla niej teraz lekką śnieżycę wywołał! Ruszyliśmy, nasza stała trasa nr 3 ścieżką rowerową wzdłuż Radzymińskiej przez Park Praski, gdzie wykonamy rundkę dookoła by potem Jagiellońską wzdłuż stadionu Narodowego dojechać do Parku Skaryszewskiego. Po drodze oglądaliśmy „loloty” czyli samoloty, które Rozalka zwykła witać z entuzjazmem w taki właśnie sposób i których dziś nad wyraz dużo latało, podobnie jak „ciuciuciu!” czyli pociągi pędzące wzdłuż naszej ścieżki do Wołomina, a może nawet i do Łochowa w okolice naszego ulubionego Liwca, w którym taplaliśmy się poprzedniego lata. Tu i tam nam ktoś pomachał, ktoś uśmiechnął, ktoś się zdziwił na widok wesołego malucha w zielonym kasku usadowionego w zielonym foteliku na przedzie dużego zielonego roweru. I tak dotarliśmy do Paru Praskiego, w którym Rozalka zdecydowała śmiałym „tato, tutaj, tam!”, że się zatrzymamy na placu zabaw.
I dalej niby rodzicielska codzienność, to huśtawka, to zjeżdżalnia, to przepychanka z Adriankiem w kolejce na drugą turę, to kłótnia z Oliwką o łopatkę i foremkę z żółwiem, które nie należą do żadnej z nich, to szalony plan młodej, że musi wejść akurat na tę najwyższą ze zjeżdżalni i tato jak stary zgred cierpliwie tłumaczący, że to jeszcze nie czas na to, a przecież dziecko wie, że istnieje tylko tu i teraz i to w tym tu i teraz pojawia się pragnienie i to by było na tyle. W pewnym momencie zaobserwowałem, jak do placu zabaw zbliża się młoda mama z berbeciem zawiniętym z przodu w chuście, z drugim maluchem w takim wieku mniej więcej Rozalkowym na wózku, który pchała jedną ręką, trzymając za drugą jeszcze kilkuletniego chłopca. Gdy podeszli blisko nas i mama z zawiniątkiem usiadła na huśtawce z jednej strony, średnie dziecko będące raczej dziewczynką usiadło na drugiej huśtawce, a chłopak stanął pośrodku miałem ochotę zrobić im zdjęcie i podzielić się tym zachwytem z całym światem, bo byli w ty tacy piękni i tak blisko razem. „Jesteś dla mnie ideałem nowoczesnej Matki Polki tak świetnie ogarniając trójkę!” – odważyłem się w końcu zagadać mamę. „Bardzo mi miło – odpowiedziała – tylko ja nie jestem Polka, tylko Litiwnką”. „Jeszcze piękniej!” – odpowiedziałem, bo przecież te wszystkie narodowości to tak naprawdę jakiś drugorzędny dodatek do życia bo jak umiemy się porozumieć i skupi na tym co wspólne nasze serca biją tak samo.
Ale to nie był czas na filozofowanie, więc wróciłem do Rozalii, która zaczęła się bawić z małym Arkiem. Nie ma ot jak chłopak te trochę starszy. Arek dostał właśnie na czwarte urodziny pistolet do baniek mydlanych w kształcie tyranozaura. Ma też dinozaurową czapeczkę i bluzkę. Pokazuję jego tacie że my mamy dzwonek rowerowy w kształcie dinozaura i breloczek z latarką do kluczy, którym zawsze mogę Rozalce ciut poprawić humor. Tata Arka widząc, że mamy podobne zainteresowania, podzielił się ze mną swoją teorią na ten temat, „najlepiej znają się na dinozaurach 4-latki, potem hen hen za nimi są paleontolodzy, potem jeszcze łapią się rodzice 4-latków, i dopiero na potem jest ta cała reszta”. „Moja córka jest pewnie święcie przekonana – odpowiadam śmiejąc się- że dinozaury żyją wśród nas jak słonie czy dziki”. Bo żyją! – zawołał z dużym entuzjazmem tata Arka – „bo ptaki to są dinozaury, fachowo takie ich iteracje, poczytasz na ten temat w internecie, poważni naukowcy to mówią”. To byłaby dobra wiadomość zapewne, tymczasem Arek grzecznie prosi „proszę pana” czy może zatrąbić na Rozalkowym klaksonie. Ależ jasne, jak nasz klakson może się choć odrobinę przyczynić do szczęścia drugiego człowieka, niech służy.
Poznajemy też Alę, która daje się poczęstować czekoladą z cukrem kokosowym, a Rozalka dostaje od jej taty gofra. Tato jak na nowoczesnego świadomego rodzica przystało, skrupulatnie recytuje mi całą listę półproduktów, które złożyły się na tego gofra a ja mówię, że gofrowi z serca podarowanemu nie będziemy zaglądać do wnętrza. I tak dziewczyny wesoło jedzą gofry, mają jakieś foremki, coś robią w piasku, jest też jedno lilipucie krzesełko, a Rozalka uwielbia krzesełka, tylko teraz na nim siedzi Ala. Moja córa postanawia załatwić sprawę roszady uroczym gestem delikatnego zdejmowania Ali i tekstem „tutaj, teraz, kinka (dziewczynka”, okej?”. Ala po chwili się zbiera, też jest rowerzystką tyle, że z tylnego siodełka taty i wraz ze starszym bratem już samodzielnie pedałującym wybierają się na „bumbary”. A gdzie w Warszawie leżą „bumbary” zdradzać nie będziemy, ufając, że jeśli lubicie patrzeć na wodę i macie w sobie coś z dziecka intuicyjnie je znajdziecie.
Rozalka też się garnie do wyjścia od razu jak zerwała się Ala, dziewczyny wysyłają sobie całusy i głośne, przedłużone „papa!” , Rozalka też by może chciała na „bumbary” ale zanim się zapniemy, założymy cieplejszą kurteczką, Ala z bratem i tatą już pognali. Tymczasem zatrzymuje nas coś innego jeszcze tu w Parku Praskim, bo widać czasem nie trzeba jechać daleko by coś niezwykłego znaleźć. Obserwujemy 3 pieski bawiące się razem, splecione mordkami i ogonami, tarzające się w wielkiej kulce, pełne werwy i życia i przyglądające im się śmiejące 3 młode panie. Okazuje się, że choć wyglądają na 3 świetne koleżanki, to nie znają się. Proponuję, że rozpoznam który pies należy do której: „biały do ciebie bo jesteś ubrana na czarno, co daje dobry kontrast, charcik do ciebie bo pasuje to twojej twarzy i sportowego stylu, a brązowy do ciebie bo ma podobny uśmiech”. Wszystko się zgadza! Zdejmuje z fotelika córkę, która zaczyna szaleć z psami. Nagle wpada czwarty pies, wielki wilczur, bez opiekuna i gania całą wesołą trójkę. „On jest taki duży – po chwili przybiega za nim pieskowa pani mówiąca z pięknym rosyjskim akcentem – ale mózg on ma chihuahy. Wykastrowałam chłopa, nic złego nie zrobi, tylko się bawić chce”. A zaa nią dojeżdża dziewczynka rowerem, która spieszyła za mamą. Rozalka podbiega do dziewczynki o głowę od niej większej, chwyta ją za dłoń, tamta zsiada z roweru, o czymś rozmawiają tak jakby się dobrze rozumiały, choć mama dziewczynki mówi, że jej córka tylko po rosyjsku mówi, a Rozalka mówi po swojemu z elementami polskiego.
Wracając po tym jak minęła nas karetka pogotowia na sygnale, co wprawiło Rozalkę w tak duży entuzjazm, że przez resztę drogi nuciła „ijo ijo ijo” przejeżdżamy koło przystanku przy stacji benzynowej, takiego przystanku, koło którego byśmy nie musieli przejeżdzać bo mamy swój skrót, ale coś mi podpowiedziało,że tym razem tam właśnie mamy jechać.
I na przystanku przy którym nie kojarzę by w 500-leniej historii Warszawy wydarzyło się kiedykolwiek coś interesującego, siedzą 2 kobiety, jedna bardzo młoda nastoletnia, druga również młoda, ale mogąca być mamą tamtej i ta młodsza… gra i śpiewa na ukulele ze światełkiem w oczach. Wow! Ukulele, piękny, boski hawajski instrument tutaj, w niedziele wieczór na tak prozaicznym przystanku pod BP? Okazuje się, że dziewczyna ma instrument od wczoraj i nauczyła się grać w jeden dzień. Na razie gra jedną piosenkę bardzo ładną. „Ale ty musiałaś wcześniej już grać na gitarze!” – wołam. Nie, w internecie podejrzałam jak wyglądają chwyty i teraz każdy moment wykorzystuje by grać i grać, chcesz spróbować, patrz, to takie proste, to jest c dur, to e mol najtrudniejszy, potem jest już z górki”. I tak ukulele trafia do Rozalki, która pstryka strunę i chichra się jakby chciała powiedzieć „tato, to jest mega proste!” . Wow, to ja może też sobie takie ukulele kupię! I spełnię dziecięce marzenie by grać na gitarze, które skończyło się po jednej lekcji na strychu z tatą gdy tej dziewczyny jeszcze nie było na świecie. Po tej lekcji tato stwierdził chyba, że ja się do gitary nie nadaję, albo może to ja stwierdziłem, a on nie zaprotestował? W każdym razie tato wtedy przestał już grać na gitarze cokolwiek innego niż „House of the rising sun” a potem przestał grać i to bo zaczął stawać się zbyt poważnym człowiekiem. Teraz tam gdzieś z innych czasoprzestrzeni pewnie mnie wspiera bym ja mógł w sposób poważny pomagać ludziom być nie tak poważnym. Ale nie na wspomnienia czas, kończę pisać, bo moment mocy jest teraz, rozejrzę się za jakimś ukulele! Chyba, że jak Rozalka za chwilę zainteresuję się czymś innym z podobnie wielkim skupieniem i pasją…