Mam w sobie takie lekkie wyobrażenie, że jak Bóg, anioł, święty Piotr czy jakakolwiek świetlista Istota, choćby i jednorożec, wita tam nas już po tej drugiej stronie, to pierwsze o co spyta: „no i jak? Czy cieszył Cię ten dar Życia?” A jak usłyszy, że „nie za bardzo”, zobaczy jakieś kręcenie nosem, to spyta „hej, a dlaczego nie?”. Przecież po to Cię tam wysłaliśmy by Cię to wszystko cieszyło, zachwycało, napawało wdzięcznością, która jest najpiękniejszą modlitwą i medytacją.
Może teraz brzmię, jak jakiś za bardzo oświecony czy po prostu mądrala, oderwany od rzeczywistości teoretyk szczęśliwego Życia, przyznam Ci cudowna Istoto, że i ja też tak różnie z tym moim zachwytem miewałem. Bo wszyscy jesteśmy cudami, które ubierają się w codzienność i czasem skupieni na tej powłoce tego co pilne i niby ważne, zapominamy o tym co tak naprawdę ważne choć niby nie tak pilne. Ta świadomość, że po COŚ tu jestem, od dawna była. Gdy miałem 25 lat i medytowałem w jaskini na pięknej wyspie na Morzu Śródziemnym ocierałem się wręcz o desperację by wiedzieć po co tu jestem i co tu mam robić. Prosiłem Boga czy Wyższą Świadomość, „powiedz mi, wyjaw mi teraz, nie chcę już tak przypadkowo, tak we mgle, potrzebuję jasnych wskazówek, potrzebuję prowadzenia” przychodziło to, że „jesteś tu po to by szerzyć radość i miłość”. I te z dużych liter, i te z małych. Prosiłem o dokładniejsze specyfikacje, ale nie nadchodziły, po momentach frustracji, doszedłem do wdzięczności, że to najwyraźniej tyle mam otrzymać… i to już dużo :).
Pamiętam moment małego oświecenia w czasie masażu, gdy doszło do mnie, że jestem tu tylko po to by doświadczać błogości i pomagać ludziom do niej docierać. Pamiętam jak jako poszukujący dwudziestoparolatek trafiłem na swoje pierwsze i zarazem przedostatnie w całym Życiu spotkanie z roślinami mocy. Ludzie wokół ryczeli, darli się, wymiotowali cały ból istnienia, a ja chodziłem przeszczęśliwy, że Życie jest tak proste i cudowne. Śmiałem się głośno i uśmiechałem, kipiałem tak intensywną pozytywnością, że aż dziewczyna szamana podeszła do mnie i powiedziała, „cichutko, bracie, nie śmiej się tak, tutaj ludzie mają poważne procesy, możesz im w tym przeszkadzać”. A ja chciałem na to „hej, ja też mam swój proces, niemniej ważny”, ale zachowałem to odkrycie w środku. Kilka lat później odkryłem w Indiach Jogę Śmiechu i połączyły się kropki, kolejnych 12 lat byłem skupiony na rozwijaniu i propagowaniu tej metody jako drogi do radości i szczęścia. Do tej pory pamiętam ten moment gdy czytając o kursie instruktorskim u założyciela tej metody wstałem z krzesła i biegałem z radości dookoła biurka, niejako czując wcześniej energię tego co potem przeżyłem w Indiach. Ale niemal wszystko ma swoje miejsce i czas, czasem przychodzi potrzeba czegoś innego.
Bardzo wierzę, że jesteśmy Istotami, które potrzebują zmiany by czuć, że żyją. Czasem drobnych zmian, jak fryzury, czasem tych większych. Kryzysy są okej. Nie, żebym je lubił, bez przesady, ale zawsze z perspektywy czasu gdy przyjdzie to lepsze lub sami z pomocą sprzyjających sił Wszechświata to lepsze wykreujemy, łatwo o wdzięczność za to, że nie jechaliśmy z automatu, ślepo, byle do przodu. I wtedy ta wdzięczność jest prawdziwa, bo będąc dalej czyli wyżej, widzimy więcej. Ale gdy jestem w moim dobrostanie, wiem, że wszystkie emocje są do ukochania, także zniecierpliwienie, poczucie utknięcia, poczucie, że „nie tak miało być, przyjaciele” jak dawno temu śpiewała piosenka pewnego kandydata w wyborach, który miał tak niski wynik, że chyba tylko ja ją zapamiętałem.
I tak jestem już tych ileś metrów wyżej, takim momencie, szerszej perspektywy, gdzie przypominam sobie, po co tu jestem. Po Miłość czyli zaufanie i pogodną akceptację, to łagodne odczepienie się od siebie i innych, a zwłaszcza własnych konceptów jacy powinni być i jak ma wyglądać tu wszystko, to pozwolenie sobie na zaufanie, na płynięcie z dobrym czuciem, kiedy jest nam dobrze, a kiedy trzeba zmienić, zmodyfikować kurs. Znasz takie momenty wdzięczności, że jakieś Twoje marzenia się nie ziściły, bo przyszło coś dużo lepszego? Nie ma chyba nic piękniejszego! W każdym razie, zmierzając do brzegu, jeśli w ogóle potrzebujemy jakichś brzegów, bo sam rejs, sama droga wysokiej jakości czyli pełna radości, miłości, uważności może być najpiękniejszym celem, o czymś chcę Ci powiedzieć.
12 lat z Jogą Śmiechu, tysięcy przeprowadzonych warsztatów i szkoleń, tysięcy dało mi poczucie, że kluczowa jest nasza zdolność do zabawy, radości, lekkości w każdej chwili. Można to nazwać „wewnętrznym dzieckiem”, jak lubisz tę nazwę, jak nie, nazwij inaczej po swojemu, na przykład, naszą radosną istotą. Chodzi o to by umieć powiedzieć swojemu umysłowi „stop! Nie chcę tam iść, zmieniamy kierunek!”, nie wierzyć we wszystkie swoje myśli, bo one niekoniecznie są nasze własne. I umieć bez czekania na wakacje, dać sobie zrelaksowaną jakość umysłu, jak na urlopie.
I tak w toku mojej warsztatowej wędrówki zacząłem tworzyć własną metodę, nazywając ją obecnie po prostu Playfulness, jakość tak ważna jak mindfulness. I obecnie tworzę drugą, zmodyfikowaną wersję mojej Akademii Playfulness. Skupimy się w niej na tym by mieć poczucie sensu w Życiu, które przekłada się na radość i nadzieję. Będziemy działać z dwóch stron, bo samo generowanie radości wzmacniać będzie to poczucie. To będzie niezwykła podróż, bo aż 4 spotkania w Warszawie, choć takiej nie do końca warszawskiej, bo na obrzeżach, na Wawrze, nad jeziorem, przy lesie, w takiej bezpiecznej przystani. Każdy zjazd będzie miał motyw przewodni warsztatowej pracy: od wewnętrznego dziecka przez Życie pełne jakość po pewność siebie i pełnie sensu w Życiu. Zbieram ekipę, pełen zaufania, że jak w zeszłym roku z całej Polski, a nawet Europy przyciągnę osoby, które się uśmiechają na tę przygodę i to wystarczy. Zerknij TUTAJ, zachęcam.
Lots of LOVE
Piotr