Wszystko zaczyna się od historii naszej koleżanki, którą tutaj wszyscy nazywają Hanią. Zostawiła tego lata Polskę, próbowała się urządzić na Teneryfie ale mierzyła się ze swoimi demonami wątpliwości, przez kilka miesięcy próbowała zorganizować sobie życie, ale szło pod górę jak wspinaczka na rządzący wyspą blady wulkaniczny szczyt El Teide. A na Gomerze wszystko idzie jak po maśle. Hania od raz spotkała brata siedzącego na ławce, który miał na dłoni pierścień Atlantydów, taki sam, jak on na palcu u nogi. I tak zaczęła rozmawiać z Roberto, dla którego była naturalne, że taka wolna, kosmiczna dusza jak Hania tutaj trafiła. Wyłożył jej swoją kosmiczną teorię którą również poznaliśmy później bezpośrednio z jego ust, że 7 Wysp Kanaryjskich to 7 kawałków Atlantydy. Gdy świetliste miasto się rozpadło, tutaj właśnie trafiły. Ułożone są w kształcie skorpiona, będącego odbiciem w lustrze gwiazdozbioru Oriona. „Bo na tym świecie nic nie jest takie jak naprawdę jest, wszystko jest odbiciem w lustrze” – przedstawił nam Roberto swoją platońską ideę, dodając uzasadnienie na przykładzie hasła „Liberté, Egalité, Fraternité” z rewolucji francuskiej, które na dobre zagościło na pochodzących z kraju jego matki euro-monetach. Otóż gdyby było najpierw braterstwo, to naturalnie pojawia by się równość, a to by dało wszystkim wolność. A tu na tym świecie dajemy ludziom najpierw wolność, naiwnie licząc, że zbudują równość i braterstwo.
W każdym razie w tym niedoskonałym świecie, jest zdaniem Roberto, bardziej jego doskonała część mająca pamięć dawnego świata Atlantydy, którą są Kanary. Trudno się nie zgodzić, że ten archipelag ma nad wyraz dobrą karmę skoro przez cały rok jest tu optymalnie ciepło i to nie upały jak w Egipcie tylko tak akurat i jeszcze mało pada, a za dobry klimatem podąża i spokój i obfitość wraz z sprowadzonymi tu przez rzesze Niemców porządkiem i czystością. W każdym razie każda z wysp, wedle teorii Roberto, jest związana z inną częścią skorpiona, wschodnie wyspy Fuerteventura i Lanzarote to ogon, Teneryfa zaś serce i główna część odwłoku, Gran Canaria brzuszek, La Palma i El Hierro to łapki, a głową jest najmniejsza Gomera. 7 wysp – 7 części ciała i 7 czakr – idealnie wszystko się składa. Naszej Gomerze wypadła ta najwyższa czyli czakra korony. Dlatego jak Roberto tutaj po raz pierwszy postawił stopę 16 lat temu od razu poczuł, ze wrócił do domu, do mitycznej Altantydy. To jest jedyna bezpieczna wyspa gdzie wulkany już nie pulsują. Roberto nawet jak wybiera się na większe zakupy na Teneryfę potrafi na morzu dostrzec aurę Gomery i w niej czuje się błogo i bezpiecznie. Spacer z Robertem przez liczącą 6 tysięcy ludzi stolicę wyspy San Sebastian de la Gomera jest bardzo przyjemny, wszystkich wita, pozdrawia, ściska, rozprowadza wśród dziewczyn po 2 całusy.
Okazało się, że Roberto mieszka sam z córką w wieku syna Hani i spontanicznie zaprosił ich do siebie i tak już mieszkają w 4 od ponad tygodnia. Młodzi super się dogadują i bawią razem, od niedawna chodzą razem do szkoły, a Roberto i Hania dogadują się jakby znali się od lat. Roberto ma za sobą stresujące życie w europejskich stolicach jako fotograf modelek, które porzucił by stać się przewodnikiem po parku narodowym na bodaj najmniejszej z kanaryjskich wysp. Mówi z dumą, że miał babcię spirytualistkę, która mu przekazała pałeczkę, nauczyła go widzieć i słyszeć i kontaktuje się z nim. Jak był mały i bawił się ciuchcią, babcia, pochodząca z rodziny braty Aleksandra Dumas od mojego ulubionego w dzieciństwie Hrabiego Monte Christo, interweniowała i prosiła go by nie wydawał z siebie demonicznych dźwięków. Jak jako 8-latek pokłócił się z mamą, z dużym przekonaniem powiedział jej, że nie hes jej synem bo pochodzi z kosmosu.
Po herbacie u Roberta przeszliśmy się ulicami tutejszej Atlantydy. Spokojnie, choć i światowo, rasowe psy, markowe sklepy, świergoczący niemiecki i śpiewny francuski w kawiarniach. Naszą uwagę zwróciły koty, na głównym placu było ich dosłownie kilkadziesiąt i to nie nasz zwykłe dachowce, ale siamscy mnisi, egipscy faraonowie i brytyjscy lordowie. Siedzieli spokojnie pod zamkniętymi wrotami. Nie wiemy dokąd one prowadza, ale obecność tylu mistrzów zen, jak określił koty Eckhart Tolle, przekonała nas, że jesteśmy u wrót Atlantydy. Następnego dnia rozwikłaliśmy zagadkę, czemu wszystkie oświecone istoty gromadzą się przy tych jednych wrotach dokładnie o 9 rano i 9 wieczorem, ale świetlistą sylwetkę piastunki wszystkich kotów przedstawimy może innej razy.
W nocy śniła mi się sesja jogi śmiechu, którą prowadziłem i trafiłem na jakiegoś opornego dziadka, który buntował mi całą grupę. Powróciłem do dłuższego śmiania się porannego, dziś śmiałem się cudownie bawiąc się przy tym w łazience, goląc się, biorąc prysznic i nawet pojawił mi się pomysł, że taki filmik z tego typu sesji bym chętnie zrobił, oczywiście odpowiednio elegancko nie wszystko pokazująć. Potem kontynuowałem praktykę odbierając pranie z pralni i kupując poranny kozi ser z Gomery, bułkę, jak to się mówi tu integralną, kilka pomidorów, bananów i mandarynek. Po drodze spotkałem gwiżdżącego Gomerianina. Oni mają tu od wieków swój język pasterzy, którzy komunikowali się poprzez góry, zwany silbeo od hiszpańskiego silbar czyli gwizdać. Dzieci, również te niemieckie i angielskie, uczą się tego w szkołach, mała Nina pochodząca z Holandii zna go świetnie, wkładają różne place do ust by wydać odpowiednio różne dźwięki. Ale ten gość nie komunikował się z nikim poza sobą i uogólnionym światem. Po prostu szedł w pełni radosny i gwizdał sobie mocno, pewnie, przepięknie i spotkał mnie równie pewnie śmiejącego się i pięknie uśmiechnął się do mnie a ja do niego. To chyba tylko na Gomerze takie rzeczy się zdarzają.
Dziś rano zbudził nas kaszel Niemców z pokoju obok, gruźliczy, nikotynowy, straszny, charchający, telepiący, człowiek trzaskający. I czuć mocno tytoń w całym hotelu, w którym miał się niegdyś zatrzymywać Kolumb po drodze do Ameryki bo miał tu kochankę -piękną Beatriz. Anecie nawet się śniło od tego nad ranem, że paliła, co znaczy, że tego dymu musiało być naprawdę bardzo dużo. I mówi Aneta, że to znak że dobrze się już stąd ruszyć ale nie wiem czy się ruszymy, bo bardzo dobrze nam tu. I pokochałem Gomerę i Gomerian, to faktycznie jak istoty z innej planety. Wczoraj poznałem wreszcie Mau – starszego Włocha z długimi siwymi włosami i jednym grubym dreadem. Widziałem go właściwie codziennie to tu to tam, na plaży, na ławeczce pod kościołem, w kawiarni na placu pod drzewem. Uśmiechaliśmy się do siebie, nawet mówiliśmy sobie „hola!”, bo czułem, że to bratnia himalajska dusza z sąsiedniej jaskini. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać, czuć przestrzeń w jego słowach i dusze w oczach, opowiadał, że mieszka trochę tu, trochę tam na El Hierro, gdzie wraz z przyjaciółką maja prosta chatkę z kamieni, do której mnie zapraszał, zawsze jak mówił o przyjaciółce, kładł dłoń na sercu. Mnie Gomera wydaje się miłym końcem świata kameralną wysepką, której stolica to kilka ulic skrzyżowanych na krzyż i nie więcej niż 5 kawiarni plus drugie tyle puntów weterynaryjnych, ale zdanie Mau, Gomera w porównaniu z El Hierro to Las Vegas. Ten Las Vegas pojawił się wczoraj w postaci kilku stoisk na placu pod drzewami z naszyjnikami, wełnianymi czapkami i kolczykami z muszelek, wszystko made by hipisi z gór, którzy pojawiają się tu co piątek za sprawą wielkiego „Mein Schiff” czyli 7-piętrowego statku znanego i w Polsce niemieckiego biura podróży.
Mau trochę też mieszka na trasie Camino de Santiago w pobliżu Burgos w małej wsi mają „szpital dla dusz” bez dachu i bez drzwi, gdzie każdy może przyjść i zostać jeden dzień, gdzie obowiązuje kompletna cisza i medytacja. Tam też mnie zapraszał. Mówił, że spędził w Indiach 6 lat jakieś 30 lat temu i już wtedy bardziej medytacyjni ludzie przenosili się z Goa do Gokarny, ten trend trwa jak dotąd – potwierdziłem. Mau funkcjonuje programowo poza komputerem, ale powiedział, że jak się spotkamy kolejnym razem to podaruje mi pocztówkę ręcznie malowaną ze swoimi adresami. Powiedział mi też, ze jego przyjaciółka prowadzi profile ich miejsc medytacyjnych na Facebooku. Obawiam się aż jak teraz pojawi mi się oczekiwanie, że znowu spotkam tę bratnią dusze, to już go nie spotkam. Póki nic nie oczekiwałem wszędzie go widziałem.
Widzieliśmy wczoraj też niemieckich Gomerian, którzy opanowali południe wyspy, leżą jak Pan Bóg ich stworzył z małą pomocą marihuany na plaży i bawią się w wielkich falach. Są super zorganizowani, nawet ze sobą mają mobilny zestaw ze słupkami i siatką do siatkówki. Mają swoje duże volkswageny i mercedesy, które służą im za domy i może nawet wspomnienie ojczyzny. Starają się tu jakoś utrzymać, jedni wypiekają pełnoziarniste i bezglutenowe bułki w swoich Deutsche Backerei, inni o zachodzie słońca grają na bębnach i tańczą z ogniem, skrupulatnie zbierając euro do dużego wora po ziemniakach. Klimat trochę jak w naszym ulubionym Arambolu na Goa, ale tutaj czuć, że hipisi nie są większością tylko mniejszością, która liczy na względy pobratymców, których stać na przykład na masaże w Deutsche Soul Spa, które też przelotem odwiedziliśmy wczoraj, podziwiając harmonijne wnętrza bez korzystania z zabiegów. Ta niemiecko-hiszpańska mieszanka na Gomerze wydaje mi się optymalna, taki zdrowy punkt środka pomiędzy Ordnungiem a siestą, w który i ja celuję.
Wczoraj doświadczyliśmy też cudowności masażu na nagim powietrzu na plaży niemieckich naturystów choć trochę z boku. Pięknie mruczałem, kołysał mnie wiatr tylko w trakcie mojego masażu, a mnie Hania wzięła na warsztat jako drugiego, zdążyli już rozwinąć zestaw do siatkówki i leciało czasem jakieś głośne „Scheisse” plus dla wprawy po hiszpańsku podawany co chwila wynik, bo Niemcy bardzo lubią hiszpański, ale i tak Hania masowała tak dobrze, że byłem jednym wielkim mruczandem. Tylko jak poszedłem przed masażem do polowej toalety, w przypominających labirynt krzakach, wystraszył mnie trochę gruby szczur piżmowy. Doświadczyłem też faktycznej medytacji labiryntu, pokonywałem ułożony z kamieni na plaży labirynt wedle wzoru Katarów, a wedle Hani również Marii Magdaleny. Raz medytacyjnie jak każdy krok był pocałunkiem składanym ziemi, raz patrząc na piękne klify, morskie fale i niebo by nie dać się za mocno „uprzyziemnić”, innym razem całkiem wspak. Duża frajda z tego płynęła i czas szedł spać.
A wieczorem czekał nasz na deser Brian, pół-Gomerianin z Bristolu. Jak zamówiliśmy nasze ulubione, zawsze te same smaki czekolady na gorąco, spośród 16 rodzajów, jak zwykle po mojej szybkiej ocenie, które jeszcze zostały na półeczce za kelnerem, on już wyznawał miłość naszej ulubionej i uroczej, choć niekoniecznie szczupłej, kelnerce Irairze. Gdy Iraira pokazała na telewizor, że kocha tak naprawdę piosenkarza rodem z Asturii o imieniu Melendi i próbowała go dziarskimi ruchami wyciągnąć z ekranu, Brian przerzucił swoje miłosne wyznania na barmana o imieniu Felipe. Jak i barman zajął się innymi klientami, staruszek ledwo trzymając się na nogach upadł na krzesło przy naszym stoliku i zajął nam najbliższe 2 godziny. Opowiadał o niedawno zmarłej żonie, synu, który zmienił idealnie srebrnego Harleya bez fabrycznej farby na motocykl BMW wart 200 tysięcy funtów, o tym, ze ma dom w Teneryfie na znanej plaży „chrześcijańskiej”, ale że lepiej mu tutaj na Gomerze. Aż zaczął pomału powtarzając każde zdanie 10-krotnie tłumaczyć nam, że powołał do życia Stonehenge 10 tysięcy lat temu, uruchomił czas i był przy pierwszej równonocy i przesileniu.
W pewnym momencie Brian zapragnął znać zawartość mojego umysłu, a jak mu tłumaczyłem, że poza mało istotnymi myślami jest tam „empty space” czyli pusta przestrzeń nie chciał uwierzyć. Wszyscy miejscowi panowie co samodzielnie przychodzą na wieczorne piwo witali go w międzyczasie z dużą radością jak okolicznego, dobrotliwego pijaczka. Chciał im wszystkim stawiać (Iraira zapewnia, że on jest muy bueno) nalegał, ze nam postawi drinka i gdy już zawezwał barmana do nas, skończyło się na kolejnych czekoladach dla nas bo nie chcieliśmy drinkować, ale Brian chętnie stukał swoim whisky w nasze filiżanki. Iraira, którą na pożegnanie pocałował w ucho, nazywa go z przekąsem „Williamem”, wedle Felipe podobno myląc go z innym podobnym do niego Szkotem, choć nie wiem gdzie tu kończy się prawda, a gdzie zaczyna fikcja. Gdy zapytałem czy on tu często bywa, Iraira powiedziała, ze zawsze. Gdy zapytałem, czy zawsze pijany, opowiedziała, „mas que borracho, muerto”: „bardziej niż pijany, martwy”.
Autor jedynego anglojęzyczny przewodnika po Gomerze prosi, że „jak zakochasz się w tej wyspie, uczyń z tej miłości sekretny romans”. Nikt tu nie chce rzeszy brytyjskich beer boys znanych może Wam z Krakowa czy Teneryfy: z fish and chips, jajecznicą na bekonie, głośnymi wieczorami kawalerskimi i meczami Premiership non-stop. Ale z Wami musiałem się tym podzielić, przybywajcie, Roberto może Was oprowadzić po wyspie, a Hania zapewnia świetne masaże, ho ho ha ha ha! Więc może zorganizujemy tu w przyszłym roku dłuższy warsztat jogi śmiechu, co Wy na to?