Z Anetą jesteśmy bardzo zgraną parą, bo łączą nas wspólne wartości i marzenia, ale jako indywidualne człowieki jesteśmy też wyraźnie inni. Pewnie możecie zaobserwować to nawet na warsztatach jogi śmiechu, które coraz częściej wspólnie prowadzimy. Ja potrafię świetnie zadbać o odpowiednie wprowadzenie, przestrzeń, dyscyplinę, ramy czasowe i właściwą metodykę, ale choćbym bardzo się starał nie jestem w stanie tak pięknie i rozbrajająco naturalnie śmiać się jak moja żona. Aneta jest dla mnie mistrzynią, która uczy mnie jak można samemu czuć totalną i niczym niezmąconą radość tej praktyki i rozkosz w ciele za sprawą śmiechu. Za to Aneta nie potrafi przekonać się do tego by jak ja w ramach żelaznej dyscypliny codziennie śmiać się te 15 minut, a już samej to szczególnie. Więc oboje się bardzo dobrze uzupełniamy i wzmacniamy. A poza zajęciami jest podobnie. Ja lubię rozmawiać z ludźmi i czasami wręcz ich zagadywać, a Anecie inne człowieki, jak mawia, tak bardzo jak mi do szczęścia nie są potrzebne, zdecydowanie bardziej ceni grono sprawdzonych przyjaciółek i ludzi, których zdążyła już poznać i poczuć. A ja mam tak po mamie i dziadku Wojtku, że lubię po prostu gadać, łącznie z denerwującymi Anetę rozmowami na statku czy pociągu o pogodzie czy innych tego typu kompletnie nieważnych sprawach, co dla mnie potrafi być zasilającą wymianą energii czy zwykłą zabawą. Więc znajdujemy balans, ja gadam trochę mniej niż bym chciał, ale równoważę to pisaniem, Aneta trochę więcej i przyzwyczaiła się, że mąż czasem skazuje ją nagle na poznanie nowych człowieków. Szczęśliwie też dajemy sobie czas na pobycie trochę osobno na swój indywidualny sposób. I co jeszcze lepsze, przenikamy się nawzajem, do tego stopnia, że ja potrafię przez parę dni zapomnieć o rozmowach z innymi ludźmi, za to Aneta a nie ja nawiązała kontakt z właścicielami buldożka francuskiego przed supermarketem i dowiedziała się jak ta piękność miała na imię.
Ale teraz czas na historię już o nie o nas, ale o Atlantyku. Najpierw tę parę młodych ludzi spotkałem na nabrzeżu jak uśmiechnęli się do mnie, oglądając wschód słońca. Teraz poczułem, że chcę zamienić z nimi parę słów i na chwilę, która troszeczkę się przedłużyła, zostawiłem Anetę samą z czytnikiem książek i koktajlem z mango. I nagle Marie i Jean-Baptiste z Quebecu poszerzyli moją perspektywę doświadczania świata. Patrzyłem dotąd na Gomerę jako wyspę małą i przytulną w miły, ale prowincjonalny sposób, a nagle poznaje ludzi, którzy z Montrealu przylecieli do Paryża, wynajęli w La Rochelle mały jacht i dopłynęli tu zahaczając między innymi o Lizbonę. Ale to jeszcze mały pikuś. Oni zmierzają jutro dalej i dali sobie na rejs 6 miesięcy. Popłyną wkrótce na Cabo Verde czyli Zielony Przylądek, a potem dalej na Barbados i do Kanady. Zafascynował mnie temat płynięcia przez Atlantyk, Jean i Marie płyną w dwójkę małym jachcikiem, zajmie im to 20 dni ciągłego płynięcia non stop dniami i nocami. Cały czas ktoś musi być na sterze, jaka to odpowiedzialność tak pośrodku niekiedy wzburzonego morza! W nocy zmieniają się co 2 godziny, tylko Jean ma uprawnienia kapitana, Marie nauczyła się tego i owego po prostu płynąc z nim. Ale to ich pierwszy tak duży rejs. I to wzmocniło mój podziw dla tych na pewno młodszych o 5 jeśli nie 10 lat ode mnie ludzi. Zdobyłem się w życiu na wiele odważnych skoków w nieznane, robiłem i robię rzeczy, które innym mogą się wydawać szalone, choćby uczynienie swojej drogi zawodowej ze wspólnego śmiechu, ale oni mi zaimponowali.
Nie ciągnie mnie skok na bungee, spadochrony, motolotnie, jakoś nie czuję potrzeby takiego ryzyka by przełamać swoje wewnętrzne ograniczenia. Za to płynięcie we dwójkę czy nawet w kilka osób, bo jednak bałbym się takiej odpowiedzialności by zabrać Anetę samą, pomijając, że z nas tacy żeglarze, co to najwyżej na podwarszawskim Zalewie Zegrzyńskim czasami przejmowali na chwile stery i podwijali żagle. Ale czuję, że to musi być dla Jeana i Marie doświadczenie niezwykłe, jak oni przejdą przez te 20 dni między Cabo Verde a Barbadosem w zgodzie to czuję, że przejdą jako para z głowami do góry przez wszystkie wyzwania życiowe. Czuję również, że taki rejs to wielka sprawa i odpowiedzialność i mógłbym się w niego wybrać mimo mojego wielkiego zaufania do świata, tylko z ludźmi, których bym dobrze mógł poczuć jako gotowych na to wyzwanie.
Gdy powiedziałem Jeanowi i Marie, że są dla mnie bohaterami, oni powiedzieli mi, że to nic wielkiego, w naszej skromne Marinie w San Sebastian 80% osób, które są tutaj z małymi i średnimi jachtami wybiera się na druga stronę! No tak, przecież tu się zatrzymał Kolumb w drodze do Ameryki, mieszkamy naprzeciwko jego domu. I to naturalne, że tylu ludzi chce podążyć jego tropem, samodzielnie odkryć Nowy Świat w tym świecie obnażonym przez GPSy. Nagle przypomniałem sobie opowieści znajomych o tym, że na Kanarach można złapać na stopa jacht i w taki magiczny i jednocześnie bardzo ziemski sposób dostać się na druga stronę Atlantyku. I zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na ludzi wokół mnie na tych, którzy podobnie jak my smakują w restauracjach tutejszych prostych specjałów jak ziemniaki gotowane w mundurkach z 2 sosami zielonym i czerwonym zwanymi tutaj mojo, na zwykłych facetów spokojnie sączących piwo w jedynym otwartym tu po 22 barze, na inne pary spoglądające z klifu na odpływające statki. Tutaj naprawdę 80% ludzi to bohaterowie! A co z pozostałym 20%?
Pamiętacie mojego znajomego z Gomery – Mau z poprzedniej opowieści? To człowiek, którego spotykam niemal codziennie w różnych miejscach, ma w sobie olbrzymi spokój i czuć, że każde słowo, które wypowiada otwiera przestrzeń, jest bardzo obecny i jednocześnie bardzo skromny, żyje zupełnie poza internetem i telefonem. Mau spędził 6 lat w Indiach, przy czym znaczną tego część samotnie w jaskiniach, 10 lat też mieszkał w jaskini w Gomerze, teraz żyje pomiędzy 2 wyspami kanaryjskimi i ośrodkiem medytacji, który prowadzi na trasie pielgrzymów Camino de Santiago w Hiszpanii. Mau teraz podobnie jak ja jest zdania, że ludzie praktykujący duchowość nie powinni zamykać się w jaskiniach, tylko dzielić tym darem bezwarunkowej radości i obecności z innymi. I Mau chętnie teraz rozmawia z ludźmi z wielkich cruiserów, których przybycie nadaje wyspie rytm, często zapracowanymi ludźmi biznesu, niektórzy nawet zgodzili się sponsorować jego ośrodek medytacyjny. I Mau mówi, że słyszy od tych ludzi, że go podziwiają, że jak tak może żyć wcześniej w jaskiniach a teraz w domku z kamieni bez pracy i prawa do emerytury. A on odpowiada, że podziwia ich, że tak mogą ciągle spieszyć się do pracy, podejmować tyle odpowiedzialnych decyzji, zaciągać kredyty, bo on by zwyczajnie się bał i nie potrafił tak żyć, więc jest szczerze dla nich pełen podziwu.
Umiejętność podziwiania innych jest czymś co możemy zwyczajnie w sobie wykształcić. Bo jak by temu się przyjrzeć, każdy człowiek potrafi robić coś, czego my nie umiemy lub czego byśmy bali się spróbować. Więc podziwiajmy się nawzajem, bo wszyscy jesteśmy bohaterami i bohaterkami. A ja ufam, że to czego uczę czyli bezwarunkowa radość, dobry kontakt z własnym wnętrzem i harmonijne połączenie ze światem który kocham takim jakim jest, w tym może nam trochę pomóc.
fo. Piotr i Aneta Bielscy