Indie. Zawsze takie same. Zawsze świeże. Zawsze święte. Zawsze sprytne. Ciągle fascynujące dla mnie i pewnie dla wszystkich takich jak ja co kochają tu wracać. Poranna medytacja przy symfonii na 500 riksz i 100 świątyń. Po prostu siadam, zamykam oczy i wszystko miesza się z niczym, nic pobrzmiewa pośrodku wszystkiego do potęgi n jak nieskończoność. Dzieci, krowy, owce, dzieci, kolorowe ciężarówki, z sianem, z drewnem, z motocyklami, wołami, ludźmi, sklepy z ubrankami dla dzieci, tak przaśnymi że aż śmiesznymi, dzieci, daj długopis, kup ciasteczko, daj pieniądze twojego kraju, plakaty z wąsatymi politykami a la Bollywood, autentyczne plakaty Bollywood, droga, która się kończy nagle i zapada, jedziemy dalej, asfalt przechodzący w piasek, teraz jakby przepaść zjeżdżamy w dół i lądujemy bezpiecznie. I jedziemy przez stragany z owocami, och próg zwalniający, nasz autobusik podskoczył teraz żwawym pipnięciem przegania owce z drogi, owce, dużo owiec, kozy, dużo kóz, dwa osły, małe, chłopaki, trochę brudne, raczej chude. Przystańmy pięć minut, takie indyjskie, uliczny mistrz czaju miksuje herbatę w zawrotnym tempie ze spektakularnością podrzucanych do góry naleśników gdzieś na południu Włoch czy Francji. Nam podaje w papierowych kubeczkach. Miejscowym rikszarzom, oczywiście w ciemnozielonych spranych mundurkach, serwuje czaj w szklankach wielokrotnego użytku, pewnie niespecjalnie mytych. Chce zrobić sobie z nami zdjęcie. Mistrz czaju jest wyznawcą Allaha, na dodatek szyitą, świadczy o tym palma, skrzyżowane szabelki i napis „786” na jego małym podeściku na którym stoi palnik z mlekiem. Psy śpiące, psy leżące, psy drapiące się na słońcu, wszystkie tej samej rasy indyjskiego owczarko- slim teriera. Mała ciężarówka z facetami na pace, jedziemy za nimi niezłych parę ułamków wieczności, pośrodku worków z ryżem siedzą, jakby medytowali, odpowiadają na pomachanie ręką, uśmiech, może nawet śmiech.
Czasem się zastanawiam czy tę jakość lekkości, przygody, zabawy jaką jest zwyczajne przemieszczanie się po Indiach, tą ciekawość pewną innością, którą jednak dobrze znam i dalej chłonę z otwartą szczęką i sercem, można uzyskać w Polsce? Pewnie tak, ostatecznie wszystko zależy od naszego nastawienia, wszystko toczy się w umyśle… Ale tutaj zwyczajnie jest bardziej żywo, łatwiej o uśmiech, łatwiej o kontakt, po prostu łatwiej… Podobnie było w czasie mojej podróży do Meksyku, prawdopodobnie większość krajów Południa jest taka jak oglądam filmy, słucham opowieści znajomych z Afryki, innych krajów Azji czy Ameryki Południowej. Ale może też się da z takim luzem, ciekawością, pewną indyjską nonszalancją i jednocześnie szacunkiem dla innych poruszać się po Polsce? I nie tylko jeździć, ale i żyć?
Gosia z naszej wyprawy mówi, że poświęci swojego Citroena cytrynami na wzór kierowców ciężarówek zatrzymujących się przy świątyni Kali by najpierw nacytrynić wszystkie koła, a potem pobłogosławić je ogniem z lampek ghee. To jedno z moich ulubionych zajęć tutaj – po prostu stanie i cieszenie się, że kolejne ciężarówki dostają błogosławieństwo od bogini i to tak silnej, że potrafi powalić samego Sziwę. Niby u nas coś podobnego, jest święty Krzysztof, który odpowiada za resort kierowców, ale jakoś taka mniej barwna, po prostu mniej zmysłowa ta nasza religijność, może jeszcze gdzieś na głębokiej wsi coś się takiego bardziej indyjskiego zachowało tu i tam. Chodzi mi nie tylko po głowie taki pomysł by tę indyjską żywiołowość zaszczepić w Polsce. Myślałem o tym by sprowadzić do Polski kilka indyjskich auto-riksz, takich do których da się upchnąć całą szkolną klasę czy rodzinę z wkładką w postaci 7 ciotek i utworzyć taką śmiechową eskapadę, zagadalibyśmy do różnych miasteczek i wsi poprowadzić sesje śmiechu, śpiewając, tańcząc…. Ten pomysł we mnie kiełkuje, nie jest jeszcze gotów do materializacji, bo to ma być jednak sensowna promocja jogi śmiechu. Wasze pomysły, jak go wzbogacić tak aby nie przesadzić z egzotyką, a jednocześnie zachować jakości indyjskości i radości, będą bardzo dla mnie cenne.
Wracamy na trasę, motory, motory, kobiety okrakiem z tyłu, faceci z wąsami na przedzie, na czole popiół, tikka, w brzuchu butter paneer masala, kobiety świecą pięknie odsłoniętymi boczkami, sprzedawca kokosów ciągnie swój rower, inny facet rozłożył przy drodze 10 par butów, chyba samych używanych i siedzi w pozycji jogina, kontrola, granica pomiędzy dwoma stanami, kierowca spieszy donieść odpowiednie papiery, uiszcza odpowiednią opłatę jedziemy dalej, zmieniają się kompletnie robaczki na reklamach, cysterna pełna masła klarowanego, krowie placki suszone przy drodze, Matka Boska, kopuła meczetów, wielka figurka Hanumana, piękne białe szpiczaste kopuł świątyni dżinistów. Czaple i krowy, woły, gdzieś śmignął zimorodek.
Sam sobie zadaję pytanie, kiedy tym wszystkim się nasycę, póki co widzę ciężarówkę z worami przywiązanymi jakąś grubą trytytką o 3 razy większej wysokości i masie niż ona i dalej brzmi we mnie „oooo!”. Jeden worek się obsunął, chwieje się, ale do przodu. Policja zatrzymała nasz autobus. Kierowca rozmawia z nimi, 5 minut, 10 minut, 20… wraca z mandatem za zbyt ciemne szyby z boku, inny stan, inne prawo, nie przyczepili się do malunku Kali który zajmuje połowę przedniej szyby, ale akurat tego. „Bangalore police always money, Tamil Nadu police always no problem” – tłumaczy nam kierowca pochodzący oczywiście z Tamil Nadu. Pipit, pipit, wszyscy z drogi, my jedziemy! Korek, to już Bangalore. Zaraz będziemy dzwonić do Vinayeka, asystenta doktora Katarii, będzie zdalnie sterował kierowcę, tylko, że nasz driver zna tylko tamilski ze skromnym dodatkiem Hinglish, także przekażę telefon swojemu szefowi, tak by tamci dwaj dogadali się w hindi i potem ten mu to jakoś wytłumaczy jak Tamil Tamilowi i wszystko będzie cacunio. Om Namah Shivaya i do przodu!
**
Wchodzę na górę. Siadam z boku świątyni. Byłem tu już tyle razy, ale nigdy nie miałem szansy wejść do środka. Przez kratkę spoglądałem na czarną figurkę. Siedzę i czuję wschód słońca, który właśnie się zadziewa. Otwieram się na promienie napełniające mnie światłem. Siedzę i po prostu jest mi tak dobrze. Nic nie trzeba, czas zniknął, została przestrzeń. Potrzebowałem po raz trzeci pojechać do Indii by tego doświadczyć? Najwyraźniej tak, Indie co nieco ułatwiają, choć też świetnie medytuje mi się w domu, a nieraz głębszych stanów medytacji doświadczam na lotniskach czy w tramwaju niż w świątyniach. Ale piękny jest stan bycia w Indiach kiedy czuję, że wcale tego nie potrzebuję by uzyskać spokój, a po prostu tu jestem bez żadnych oczekiwań. Nagle w momencie gdy skupiłem uwagę na sercu, czuje jak ktoś przechodzi koło mnie i otwiera drzwi do czarnej figurki Boga. Tyle razy chciałem tam wejść, poznać go, a teraz jest mi tak dobrze że puszczam tę myśl, pragnienie z głowy. I dalej po prosu jestem, czuję jak błoga energia przepływa przez całe moje ciało. Po jakimś czasie, który upłynął sobie w bezczasie, słyszę jak zamyka się kłódka. Trudno, nie tym razem poznam akurat te kolejne figurkowe wcielenie boskości, zdefiniuję, zrozumiem. Siedzę nieporuszony i czuję lekkie muśnięcie moich stóp. Po chwili gdy decyduję się otworzyć oczy, widzę małego banana, którego kapłan położył u moich stóp. Dostałem prezent od Boga, w podziękowaniu, że wiem czego nie muszę wiedzieć.
fot. Piotr Bielski, styczeń 2015