Idę ulicą. Co chwila ktoś mnie zagaduje. Czasem rikszarz, który chce nas zabrać do fabryki kadzideł lub jedwabiu. Koniecznie teraz. Czasem nieformalny agent sprzedaży punktu kadzideł. Czasami bliżej niezidentyfikowany handlarz Bóg-wie-czym. Czasami facet, który chce po prostu zostać moim przyjacielem i deklaruje, że jest „no bakshish man, just making good karma”. Wszyscy panowie zadają te same pytania, a ja zawsze traktując to jako praktykę medytacyjną udzielam tych samych odpowiedzi: My name is Piotr, English name Peter. I am from Poland, country in Europe. I am 4 days in Mysore. I don’t need ricksha, I don’t need incense, I don’t need silk. I love India and Mysore. I don’t need help, I just go forward,… no i idę naprzód aż do następnego.
**
Wieczorem poszedłem pomóc koleżance kupić bilet na Goa. Jedyne w pobliżu biuro podróży to kiosk sprzedający gumy do żucia, tabakę, chipsy i różne drobne rzeczy w tysiącach saszetek. Ale ten kiosk różni się od tysiąca innych tym, ze ma komputer, taki mniej więcej sprzed 15 lat z drukarką Epson. Drukarka jest przykryta małym dywanikiem. Wcześniej kupiłem dla nas bilety, ale trwało to długo bo obsługujący mnie pan w międzyczasie wymieniał innym ludziom walutę, kserował dokumenty i sprzedawał gumy. Sam pomogłem mu w obsłudze formularza bo szybciej niż on wiedziałem jak zaznaczyć opcje autobusowe tylko na sypialne sleeper busy. Potem postanowiłem, że już raczej tu nie zajrzę, ale okazało się, że nawet najlepiej zorientowani rikszarze w okolicy znają tylko to jedno renomowane biuro. No to cóż, idziemy, szczęśliwie mijamy chociaż piękną świątynie dżinistów. Okazuje się, że tym razem pracuje tylko bardzo miła pani, która jednak nie zna angielskiego. Mówi, że za 2 minutes przyjedzie jej boss. Po 30 minutach aktualizacja, boss będzie za 2 minutes. Przyjeżdża na motorze znany nam pan, okazuje się, że mąż tej pani. Komputer odpalił, ale nie ma internetu, rusza różnymi przewodami, sprawdza. Potem odpala powoli. Przychodzą ludzie, pytają nas o to co zawsze, czasem robią sobie z nami zdjęcia. A nasz wielofunkcyjny agent podróżny opowiada nam historię odwiedzających go ludzi, dziewczyn, które przyniosły się tu z Radżastanu, próbuje nas nauczyć podstaw hindi, opowiada o 2 swoich dzieci, dzieli się ciekawostkami z Mysore… W końcu działa już internet, jest już bardzo późno, ale bilet kupiony, a ja mam poczucie mile spędzonego wieczoru i chyba jednak dobrze, że tutejsze strony niekoniecznie akceptują moje karty bankomatowe bo świat straciłby dużo uroku.
**
Na ulicy dzielnicy Gokulam znajduję przypadkiem drobny sklep Isha Crafts. W zeszłym roku byliśmy w aśramie Isha prowadzonym przez Sadhguru – jednego z największych mistyków dzisiejszych Indii bardzo prężnie łączącego duchowość z biznesem. Sam aśram wspominam bardzo miło, to prawie raj na ziemi z tymi stawami z lotosami, świeczkami, najbardziej designerską figurką byka Nandi, przepięknym zbiornikiem wodny Suryakund i ludźmi ciągle kłaniającymi się w namaste. Sklep to nie aśram, ale ma przepiękne akcesoria do jogi, kadzidła, słodycze z ciemnej mąki jaglanej ragi, wspomnienia. Rozmawiam ze sprzedawcą i okazuje się, ze jest on starszym bratem Sadhguru i rozmawiamy o aśramie, ale i trochę o jego dzieciństwie, relacjach z wielkim, młodszym świętym bratem. W pewnym momencie wspominam mu ze byłem na Chamundi Hill, górze, gdzie Sadhguru miał doznać oświecenia siedząc przez tydzień, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Ravi, bo tak się nazywał brat, pokazuje mi konwersacje MMS-ową z 2 chłopaków z Bangalore, którzy tego dnia z jego zdalną pomocą znaleźli dokładnie ten kamień na którym medytował Sadhguru, kilkanaście zdjęć kamieni i wskazówek jak dojść. Śmiejemy się razem z tego, jak bardzo ludzie są spragnieni oświecenia, że z taką pasją szukają tego właściwego kamienia.
**
O świcie zbudzony przez muezzina udaję się na medytację do meczetu. Cenię w meczetach, że mają przynajmniej porządne dywany, a nie tę hinduską zimną, kamienną posadzkę. Od razu lepiej się siedzi, do tego jak masz szczęście to znajdziesz starą derkę która można podłożyć pod siedzenie plus jest kilka plastikowych krzeseł posklejanych tu i ówdzie, jak z działki mojego dziadka A.D. 1992. Z góry słychać modlących się w mieszaninie dziwnych języków, która jest dla mnie fajnym podkładem do medytacji. Bywam tu od paru dni i pozdrawiam z ręką na sercu wszystkich. Czasem wszyscy mężczyźni chcą mnie uściskać jak swojego. Czasami proszą o monety mojego kraju. Ale dziś taki pan w grubej arafatce przerwał mi medytacje i żądał bym się określił, czy jestem hindu czy muslim. Ja wskazałem na serce i górę i mówiłem „no hindu, no muslim, just God”. Nie rozumiał mnie i chciał mnie wyprowadzić, ale szczęśliwie przyszedł inny z brodą a la Osama farbowany na rudo i tamtego przegonił i powiedział mi, że jestem welcome by modlić się tutaj nawet jak jestem hindu czy christian. Potem jak wyszedłem, wybiegła grupa chłopców w białych czapeczkach „maslimkach” i też mieli potrzebę uściślić, jak to ze mną jest. I ja im powiedziałem, że choć pochodzę z „mainly christian country” biorę przykład z Gandhiego, który bedąc hinduistą modlił się razem z muzułmanami w meczetach i chrześcijanami w kościołach, bo we wszystkich religiach jest ta sama esencja i wszyscy chcemy pokoju na świecie. Zrozumieli mnie i skończyło się na serii mocnych uścisków i Salam Alejkum – Alejkum Salam!
**
Za nami kilka dni w Mysore. Bardzo piękne i zarazem tradycyjne indyjskie miasto. Dynamiczne w rytmie rikszy i aut, budzone przez muezzinów i zasypiające po pikantnej kolacji z pikantnych badżi owijanych we wczorajszą gazetę pod zakładem Singera. Nieco zależne od bawiących się elektryką małp. Pod pałacem o 7 rano jest wielki dzień jogi, na byle chustach, wręcz szmatach na asfalcie całe rodziny jogują, po czym po około godzinie i prasadzie czyli pobłogosławionym poczęstunku, miasteczko jogi zwinięte i zaczyna się jakiś więc na rzecz głosowania w wyborach, balony, głośniki, prasad, zaraz będzie kolejny. Czasami zbyt intensywnie ale jak nie mam oczekiwań, że ma być tak czy siak to wszystko mnie cieszy.
Dziś z kolei z Anetą czekaliśmy godzinę zamawiając taksówkę, oglądając życie hotelu, gdzie zatrzymał się czas. Armia różnego szczebla recepcjonistów i kierowników krzątająca się na tle portretu maharadży ze słoniem, poprawiający włosy, wąsy, zapinający krawaty, zapalający kadzidła i czyszczący srebrną figurkę Kriszny z fletem. O miejscu w hierarchii hotelowej wnioskowaliśmy po wąsach (młody management ich nie ma, niżsi szczeblem mają), wieku (generalnie im starszy tym wyżej z pewnymi wyjątkami) i wielkości brzucha (szef musi mieć największy). Rozmowy w nieznanym nam języku kannada, z których w ramach zabawy zgadywałem co mówią, „chyba najwyższy czas skończyć z tą toną ksiąg i wprowadzić na recepcji komputer”, „ nie, kolego, tak nasz hotel prosperował przez tyle lat, że dalej będzie, idź się napij czaju, a ja jutro zamówię nową księgę”. Wszyscy pięknie się do nas uśmiechali, wszyscy chcieli pomóc, ale i tak trzeba było odczekać 2 minuty które przeszły w godzinę na właściwego człowieka. Ale naprawdę nie miałem poczucia zmarnowanego czasu, tylko czystą radość obserwacji i akceptacji świata takim jakim jest. I do tego dostałem bonus z historii, którą mogę się podzielić z Wam. I tak sobie siedzę i pisze na balkonie restauracji, gdzie zaciągnięto tkaninowy dach po których chodzą koty i małpy i mam darmowy spektakl teatru cienia.