Skip links

Śmiech z przygodami

DSC01616
Wieczorem czekała nas kolejna przygoda pokazująca, jak przyjemnym krajem są Indie. Odprowadziliśmy uczestników naszej wyprawy na lotnisko i autobusem, jednym z tych szybszych, nowoczesnych, lotniskowych, udawaliśmy się do Ananda Rao Circle – ronda w pobliżu dworca kolejowego w Bangalore, gdzie mieliśmy złapać autobus sypialniany do Chennai. Na godzinę przed czasem zbiórki, który podano mi na bilecie i w potwierdzeniu SMS-em, odebrałem telefon. Czy będziemy na miejscu za 15 minut?
Mówię, że będzie trudno, bo jesteśmy w drodze autobusem i będziemy nie prędzej niż za pół godziny. To niedobrze, bo ruszamy wcześniej – słyszę i miga mi czarna wizja szukania kolejnego autobusu pośród tłumu ludzi i pisku klaksonów, ewentualnie jakiegoś drogiego hotelu last minute, no i oczywiście strata wydanych na bilet prawie 2 tysięcy rupii. A gdzie jesteście? – pyta głos. Gdzieś pomiędzy lotniskiem a dworcem, ale trudno mi coś więcej powiedzieć, bo słabo znam miasto. To podaj kogoś innego – słyszę. Pytam się głośno, kto spośród panów w marynarkach z dużymi walizkami zna Bangalore. Jeden, z uśmiechem, wąsem i niezłą już łysiną, od razu się zgłasza, przez 10 minut rozmawia z naszym głosem, w którymś z miejscowych języków. Po czym tłumaczy mi, że mamy pojechać do końca, wziąć taksówkę, on nam pomoże złapać taksówkę, po czym zadzwonić do gościa, który do nas dzwonił i przekazać telefon kierowcy. Po chwili znów telefon, zmiana planów, ale szczegóły zna pomagający nam pasażer. Jednak nas zgarną z innego miejsca. Zaraz deklaruje pomoc inny młodszy, łysy, z nausznikami w kolorze moro. Wysiada z nami i mówi po ustaleniu z tamtym wąsatym, że jednak w innym miejscu złapiemy autobus. Mówi, że riksza to niebezpieczna opcja i złapie nam taksówkę. Poddajemy się temu, co dzieje. Na co dzień jeździmy rikszami, ale wiemy, że rikszarze rzadko znają miasto poza ich rewirem kilku najbliższych ulicznych czajowni. Akurat na rogu stoi jedna taryfa, małe białe Tata Indica, ale okazuje się, że jest z korporacji o wesołej nazwie Ola! i nie można tak po prostu wsiąść do niej tylko trzeba telefonicznie lub internetowo zamówić, a oni wyślą wtedy sygnał taksówkarzowi. I nie może dzwonić każdy, trzeba być zarejestrowanym w systemie. Szczęśliwie nasz pomocnik, który rozmawia przez telefon, nie zdejmując nauszników, jest zarejestrowany i ogarnia sprawę. Tylko parę minut czekania aż z centrali przyjdzie sygnał do taksówkarza. Kierowcy podajemy telefon z gościem z biura podróży, a może i kierowcą sleeper busu i dowozi nas na miejsce. Za 16 km chce jedynie 180 rupii, czyli mniej niż rikszarz. Wysadza nas pod mostem kolejowym na środku skrzyżowania. Pojawia się znane dobrze uczucie „o matko, gdzie my jesteśmy?!”. Co chwila zatrzymuje się rikszarz, który chce nas stamtąd zabrać, ale mówię, że chcę jechać do Chennai i kłopot z głowy. Od razu kiwają główką i zmywają się. Żaden nie jest na tyle szalony, by oferować nam transport na jakieś 400 kilometrów, choć pewnie jakbyśmy czekali odpowiednio długo to znaleźlibyśmy śmiałka. Wreszcie pojawia się inny pasażer. Też jedzie do Chennai, ale inną firmą. Nagle pojawia się, po iluś już rikszach i lokalnych autobusach, pierwsza sypialnia na kółkach, ale widnieje na niej nazwa innej firmy. Szczęśliwie wybiega z autobusu gość. Krzycząc, zgarnia nas. Tak, to jest nasz autobus, tylko dziś obsługuje go inna firma. Wszystko jasne! Łóżka wygodne, choć tym razem bez prętów zabezpieczającego przed spadnięciem, ale szczęśliwie dobrze spałem i o czasie byliśmy na miejscu. I choć nie do końca to wszystko rozumiem, to znów czuję, że jesteśmy prowadzeni i wszystko dobrze się układa.
DSC01625
Rano jeszcze przed 6 stawiamy się rikszą na Gandhi Beach, przy pomniku Mahatmy. W zeszłym roku będąc w Chennai bardzo chciałem trafić na tutejszy klub śmiechu na plaży i nawet wstałem odpowiednio wcześnie, ale poległem szukając śmiejących się ludzi na wielkiej plaży pośród z głośnym charkiem wstających ze snu handlarzy, którzy myjąc zęby otwierali dopiero co swoje małe kramiki na kółkach, tudzież licznych biegających i ćwiczących hatha jogę grupek. Znaleźliśmy nawet żebraka, który pokazywał nam stary zielony banknot 50-złotowy z generałem Karolem Świerczewskim, wołając „dollars, dollars!”. Cóż, jak na możliwości Anety spotkaliśmy zbyt dużą liczbę szczurów wyłażących tu i ówdzie z norek w ziemi, jak i wielkiego, ale niestety martwego żółwia. Tym razem zaczęliśmy już w innym, nieco czystszym miejscu wielokilometrowej plaży i przy przystrojonym girlandami i kwiatami Gandhim z kijkiem. Znalazłem na plaży grupę wykonującą pranajamy – ćwiczenia oddechowe jogi – i spytałem ich o laughter club. Schodząc niżej znalazłem 5 osób klaszczących „ho, ho, ha ha ha!”, w tym jedną kobietę.
DSC01601
Grupę prowadził zdecydowanie lider, na oko około 50, jak na Hindusa o bardzo jasnej cerze podobnej do doktora Katarii, jakby pochodził też z himalajskich krain, a nie upalnego Tamil Nadu. Stopniowo dołączało więcej osób. Sesja ta wyglądała inaczej niż nasze w Polsce. Indyjscy liderzy jogi śmiechu kładą nacisk na ćwiczenia rozciągające, oddechowe, więcej rozciągają się niż ruszają. Summa summarum tego śmiechu nie ma tak dużo. Gdy zaczęło się robić cieplej i widniej, bo powolnie wstające czerwoniutkie Słońce wspinało się na horyzont, zwrócił on uwagę na moją koszulkę z logiem Laughter Yoga i poprosił, bym poprowadził kilka ćwiczeń. Ja miałbym ochotę trochę podkręcić poziom energii, zaproponować, by więcej ruszali się klaszcząc, ale też nie chciałem wtrącać się za mocno liderowi, więc jedynie pokazałem im skoki narciarskie, ufoludków i kilka innych polskich ćwiczeń. Z ciekawych ćwiczeń jakie udało mi się podpatrzeć był śmiech kobiet ciężarnych, który miał na celu wysunięcie do przodu brzucha i odgięcie pleców, śmiech słonia, który wykonano zupełnie inaczej niż ja prowadzę, zaczynając od ciężkiego chodu, a potem rycząc podnosząc głowę do góry i opuszczając na dół, czy kręcenie się w kółko śmiejąc jak nakręcana zabawka. Choć w jodze śmiechu dążymy do tego, by nie wprowadzać polityki do praktyki, to – jako, że Indie od tygodni żyły wizytą Baracka Obamy, pierwszą od 5 lat – lider zaproponował w miarę neutralne ćwiczenie długiego powitania z uśmiechami a la Obama i premier Indii Nodi. Samo wspomnienie o nich wywołało dużą dawkę śmiechu, ale zdecydowanie przyjaznego.
DSC01605
Indyjskie sesje jogi śmiechu wyglądają zasadniczo inaczej niż europejskie. Liderzy lubią nieraz dużo mówić. Ten nasz, z plaży w Chennai, wykorzystywał przerwy, kiedy ludzie brali długi głęboki wdech i czekali w jakiejś pozycji typu odchylona głowa i ręce do góry na przekazywanie swojej „propagandy śmiechu”. Opowiadał, że na świecie jest 1800 chorób, które po kolei nazywał, w moim odczuciu zupełnie niepotrzebnie, bo słowo zawiera w sobie energię. Za uwagą podąża energia, więc lepiej mówić o zdrowiu. W każdym razie lider zapewniał, że śmiech jest antidotum na te 1800 chorób. Podkreślił, że jest darmowy. Mówił nawet o pięknych zębach i tym, że śmiech chroni przed próchnicą i pozwala zaoszczędzić na implantach, które kosztują 80 tysięcy rupii (około 4,5 tysięcy złotych). Innym razem przy ćwiczeniu, które polegało na prostych obrotach głową skoordynowanych z wdechami i wydechami powoływał się na konkretne badania z Japonii cytując nazwiska naukowców, że to najzdrowsze ćwiczenie oddechowe mające ileś tam różnych konkretnych efektów. Na koniec zaproponował ćwiczenia z akupresury. Naciskaliśmy punkt nerek, który mieści się na środku dłoni i klaskaliśmy w rytmie do 10 tak, by stykały się wszystkie punty akupresury na dłoniach. Wszystkich członków grupy w okolicach świtu było ponad 20 i każdy liczył w swoim języku. My też wyliczyliśmy swoje po polsku. Na koniec była chwila medytacji z intencją pokoju na świecie.
DSC01608
 
Członkowie klubu śmiechu przyjęli nas bardzo ciepło. Pani, która liczyła do 10 po francusku uściskała Anetkę. Pewien mężczyzna zaproponował mi, że jeśli potrzebujemy wziąć prysznic po podróży, to nas zaprasza do swojego domu. Lider, który – jak się dowiedziałem – nazywa się Manohar i prowadzi tu zajęcia od 2001 roku, zaproponował nam natomiast, żebyśmy poprowadzili jutro sesję. Jednak o 8 rano będzie czekał nas samolot, więc tym razem niestety nie mogliśmy skorzystać z zaproszenia. Następny razem – bardzo chętnie. Jeden z członków grupy przeprowadził nas przed bardzo ruchliwą ulicę i pomógł nam złapać rikszę. Przez połowę drogi do hotelu nasz rikszarz – jadąc z całkiem niezłą prędkością – pchał bosą stopą inną zepsutą rikszę, co nie utrudniało mu prowadzenia pojazdu za pomocą jedynie lewej stopy. Incredible India – jak głoszą reklamy – nic dodać, nic ująć. Ach, Obama tyle stracił będąc w Indiach niespełna 3 dni!
DSC01617