Skip links

Moja osobista historia śmiechu

Image
Jak prawie każde dziecko lubiłem się śmiać, lecz płakałem powyżej średniej krajowej. Przeżywałem głębokąfrustrację, że jako jedyny spośród chłopców w przedszkolu nie miałem swojej „narzeczonej”. Nie chciałem się bawić w najpopularniejszą wówczas grę w policjantów i złodziei, głośno protestowałem, że chcę pokoju i zabijanie się, nawet na niby, jest bez sensu. Przejęta mama zaprowadziła mnie do pani psycholog, która jeszcze nie widziała dziecka z tak bujną wyobraźnią. „Niestety – dodała- cała wyobraźnia Piotrusia jest ukierunkowana na wymyślanie milionów sposobów, w jakie może stać mu się krzywda”. W podstawówce byłem najbardziej szczęśliwy, gdy inni nie zwracali na mnie uwagi, wstydziłem się zacząć rozmawiać z dziewczynkami, a chłopców bałem się, bo mnie bili. Trzymałem się kurczowo jednego przyjaciela, który później „zdradził mnie” na rzecz kolesia, który mi szczególnie dokuczał. Odtąd szukałem tylko schronienia na parapecie w dźwiękach walkmana. Jeszcze w przedszkolu nauczyłem się pisać i czytać, a w pierwszych latach podstawówki pisałem podobno niezłe opowiadania, ale z czasem zwątpiłem w siebie. Byłem samotnikiem, najlepiej czułem się sam z komputerem, lubiłem też rozmawiać z tatą o grach na peceta, muzyce rockowej i piłce nożnej, naszych trzech wspólnych sprawach. Zdarzały mi się miłe chwile, gdy tato zabierał mnie na mecz, ale bardzo dużo pracował i ciągle mi go brakowało. Miałem straszny kompleks bycia grubym i uważałem, że jako grubasa żadna kobieta nigdy mnie nie pokocha.
Przeżyłem dużą przemianę, gdy jako 16-latek zmieniłem liceum. Nagle trafiłem do klasy, która nie zdążyła się dowiedzieć, że jestem gruby i niefajny. Pomogło mi towarzystwo Radka, klasowego zgrywusa, który najpierw żartował ze mnie, a potem przekonał mnie do swojego absurdalnego humoru i razem poprowadziliśmy kabaret na studniówce. Zacząłem się interesować zdrowym życiem, jeździłem codziennie do szkoły na rowerze, zainspirowany przez siostrę przestałem jeść mięso, trafiłem na zajęcia hatha jogi. Ciągle byłem nieśmiały i gdy pewnego razu zdarzyło mi się pocałować koleżankę na wspólnej wycieczce rowerowej, nie zadzwoniłem już więcej do niej, bo nie wiedziałem, jak to się robi, że się nagle staje chłopakiem i dziewczyną. Niemniej, zaczynałem lubić siebie i w ciągu 1,5 roku bez stosowania żadnych środków odchudzających  zrzuciłem ok 35 kilo i uzyskałem obecną wagę, którą bez specjalnego wysiłku zachowuję od 12 lat. Zacząłem uśmiechać się do siebie i cieszyć się swoim towarzystwem i innych ludzi.
Studiowałem dwa kierunki: stosunki międzynarodowe i socjologię. Byłem dosyć poważnym człowiekiem i szybko zaczęły mnie nudzić mocno zakrapiane imprezy w kawalerce kolegi. Ze studiami wiązałem nadzieję, że nauczę się rozwiązywać konflikty i budować pokój. Niestety nacisk kładziono raczej na reprezentowanie „interesu narodowego” i naukę szeroko rozumianego dostosowywania się do świata, którego tak bardzo chciałem zmienić. Na socjologii miałem trochę okazji do przemycania wywrotowych myśli na zajęciach, ale czułem, że nie wystarczy gadanie, gdy tyle zła się dzieje wokół. Organizowałem protesty, happeningi, nie chciałem by polscy żołnierze zabijali i ginęli w Iraku, chciałem powstrzymać szaleństwo konsumpcji rozdając przed nowo-powstającymi supermarketami ulotki o „dniu bez kupowania”. W jakiejś książce trafiłem na myśl Henry’ego Davida Thoreau „nie czytaj Times, czytaj wieczności” i poczułem, że im więcej czytam gazet, słucham radia, oglądam telewizji, tym więcej się denerwuję. Uczyniłem priorytet z tego by poznać i zrozumieć siebie i zaznać pokoju umysłu. Wraz z moją siostrą i kumplem z liceum założyliśmy organizację Białe Gawrony, rozlepialiśmy nalepek w tramwajach z hasłem „sami tworzymy rzeczywistość”, by potem stworzyć Centrum Kultury Żywej, organizować warsztaty, spotkania, świętować. Mieliśmy jasne przekonanie, że zamiast walczyć ze złem, trzeba robić coś dobrego, zapalić tę świeczkę, która rozjaśni ciemność.
W trakcie studiów wyjechałem na roczne stypendium do Hiszpanii i po powrocie trudno mi było odnaleźć się w Polsce, bo tak się przyzwyczaiłem do tego, że ludzie mogą więcej się śmiać i przytulać. Dużo czytałem książek z mądrościami Wschodu, regularnie praktykowałem hatha jogę, jeżdziłem słuchać tybetańskich mnichów. Skończyłem studia, zacząłem prowadzić zajęcia z socjologii na uczelni i pracować w prywatnej szkole jako nauczyciel hiszpańskiego, a także jako „Białe Gawrony” zajmując się pracą na rzecz dzieci i młodzieży z zaniedbanej ulicy Łodzi. Skończyłem kurs pedagogiki cyrku i zdarzało mi się pracować dorywczo jako klaun, ale rozśmieszania na przyjęciach obżartych tortami i zasypanymi prezentami i atrakcjami dzieci z bogatych domów okazało się torturą nie do zniesienia. Po tygodniu spędzonym w Norwegii znałem techniki, które pozwalały mi w każdej chwili zaznać błogości i głębokiego spokoju. Znikły problemy z bezsennością, a ja podjąłem zobowiązanie, którego trzymam się do tej pory, że każdego dnia będę przynajmniej godzinę spędzał w medytacji.
Stałem się spokojniejszym człowiekiem, ale niekoniecznie szczęśliwym. Boleśnie przeżyłem rozstanie z długoletnią partnerką, a mój tato zachorował na raka i musiał przejść bardzo trudny proces kilku operacji mózgu, które doprowadziły do niemal całkowitej utraty sprawności. Zacząłem doświadczać objawów depresji, czując bezsilność mierzenia się z tą sytuacją. W tych chwilach bardzo pomagało mi regularne pisanie o tym, co czuję na blogu „Życie bez lęku”, pozytywne reakcje znajomych sprawiły, że zacząłem poważnie myśleć o zajęciu się literaturą, a smutne wiersze same się pisały.
Czasami w tych trudnych chwilach oglądałem filmy na youtube z udziałem dr Madana Katarii i śmiałem się razem z nim, pomimo wszystko. Jogę śmiechu poznałem dzięki Jackowi Golańskiemu, który wpadł kiedyś z krótkim warsztatem do centrum, które prowadziliśmy w Łodzi. Zdarzyło mi się potem pracując jako animator, łączyć ćwiczenia jogi śmiechu z ćwiczeniami z mojego kursu clowna w Hiszpanii pod hasłem „zabaw ze śmiechem”. Ale gdy zaczęła się choroba taty, czułem się zbyt smutny wewnętrznie by rozśmieszać innych. I w końcu stało się najgorsze: tato umarł tuż przed moimi 30-ymi urodzinami. Po krótkim okresie rozpaczy, zebrałem się i zacząłem czuć nową energię do życia, a tato przychodził do mnie w snach, upewniając mnie, że czuwa. Wybrałem się na wspaniały warsztat „Dotyk Raju” prowadzony przez Dawida i Zosię Rzepeckich, na którym poznałem moją partnerką Anetę i nagle doświadczyłem głębokiej miłości, o której tak marzyłem, a na którą wcześniej wyraźnie nie byłem gotów. Bardzo też pomaga mi uczestnictwo w kręgu bębniących mężczyzn w Warszawie, dzięki czemu czuję, że ja, tak jak każdy mężczyzna, mam w sobie ojca i wraz z kolegami możemy być dla siebie wzajemnym wsparciem. Napędu do życia dodaje mi również regularna praca z oddechem za sprawą praktyki kundalini jogi.
Mam poczucie, że nagle po śmierci taty i spotkaniu Anety, wszystko stało się możliwe. Aneta przypomniała mi o towarzyszącym mi od dawna marzeniu o wyprawie do Indii i w tym roku coś, co wydawało mi się tak piękne, że aż nierealne, stało się w zasięgu ręki. Gdy mieliśmy kupować wspólne bilety, przypomniało mi się, że jak już jadę do Indii, to chcę odwiedzić doktora Katarię i poczułem niesamowitą błogość z gatunku „to jest to!”. Napisałem do niego z propozycją spotkania i wywiadu, a okazało się, że w niedługim czasie odbędzie się kurs nauczycielski jogi śmiechu, na udział w którym doktor przyznał mi zniżkę, bo bardzo zależało mu osobiście aby ta radosna praktyka rozwinęła skrzydła w Polsce. Aneta zgodziła się wrócić wcześniej beze mnie, a ja wśród ptaków, spokojnych krów i kwiatów, przez 5 dni od rana do wieczora w niesamowitej grupie 25 osób z całego świata, praktykowałem głośne i ciche śmiania się z brzucha, pracę nad oddechem i relaksacje. Po skończeniu kursu spędziłem parę dni w światowej siedzibie jogi śmiechu i odwiedziłem kilka hinduskich klubów śmiechu, w których ludzie spotykają się codziennie we wspólnym ha ha ha ha. Po powrocie do Polski wiedziałem, co mam do zrobienia. Chcę aby Polska przestała być czarną plamą na światowej mapie radości, więc w ciągu dwóch tygodni po powrocie poprowadziłem sesje śmiechu w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Tę ostatnią poprowadziłem wspólnie z Jackiem, z którym śmiałem się przed kilku laty i innym praktykiem jogi śmiechu – Piotrem. Traktuję innych praktyków jogi śmiechu w Polsce jako sojuszników: smutku, narzekactwa i ponurego nastroju jest w naszym kraju tak dużo, że musimy działać wspólnie by to zmienić. Jako certyfikowany nauczyciel jogi śmiechu w szkole dr Katarii mam też uprawnienia by szkolić liderów klubów śmiechu i marzy mi się by w każdym parku w Polsce, każdej szkole, firmie, domu pomocy społecznej czy szpitalu był klub śmiechu. Joga śmiechu może też wzbogacić warsztat trenerów, wykładowców i nauczycieli działając jako świetny „enerdżajzer”, a nauczyciele hatha jogi mogliby kończyć swe sesje ćwiczeniami na śmiech by praktycy nie byli tacy poważni. Uważam, że joga śmiechu jest naprawdę łatwą i przystępną metodą, która pomaga mi poprawić nastrój, a co za tym idzie zdrowie, w każdej chwili. A gdy ja się zmieniam, świat wokół mnie odpowiada na te zmiany. Choć czasem miewam małe dołki, to od skończenia kursu śmieję się codziennie przez minimum 15 minut sam lub z każdym kto chce do mnie dołączyć. Najłatwiej jest śmiać w dużej grupie, gdzie zachowując kontakt wzrokowy, zarażamy się radością. Zaczynamy od klaskania i hi hi ha ha…
foto. Autor z dr Madanem Katarią, lekarzem, który zapoczątkował jogę śmiechu
Image