Co rano wychodzę na plażę i odbywam swoją praktykę, po której czuję się na tyle fizycznie spełniony, że potem pozwalam sobie na przyjemność pisania lub pracy nad planami dalszego roześmiana Polski. Jest to poranny program rozruchu ciała i ducha, który obejmuje medytacje śmiechu, powitanie słońca i serię asan i ćwiczeń oddechowych jogi, a także medytację w ciszy. Mój program – tak jak ja – nigdy nie jest dokładnie taki sam, ale ma stałe elementy. W wersji plażowej dodatkowym elementem jest kąpiel w morzu, gdzie trzeba bacznie manewrować pomiędzy rafami koralowymi. Tego dnia jednak nie szło tak płynnie, bo psy, które w Indiach są wszędzie i są dla mnie takim ważnym, integralnym elementem pobytu w tym kraju, miały zbyt dużą ochotę uczestnictwa w mojej praktyce. Lubię tu siedzieć na plaży i po prostu podziwiać psy, zawsze szczupłe i wyglądające na przedstawicieli jednej rasy, średniego wzrostu, z podobnymi smukłymi kształtami oczwarko-terierów, są takie żywe, pięknie się bawią. Jak chętnie zapuszczają śnupy do dołków, w których poukrywały się kraby. Potrafią w poszukiwaniu kraba przekopać całą plażę! Jednak teraz chciałem siedzieć w ciszy, a tu co chwila jakaś morda lądowała na moim kolanie, a inny rozpędzony pysk uderzał wprost we mnie.
W końcu przerwałem medytację i zacząłem głaskać Shanti, psa rodzaju męskiego, który przypominał mi suczkę mojej siostry. Wtedy para indyjskich nowożeńców – po niskim stopniu rozmycia ślubnej henny i dużej ilości bransoletek na ręku panny młodej wnioskowałem, że dopiero co przybyli – zapytała mnie, a dokładnie to w imieniu pary, pan młody zapytał, czy to mój pies? „Mój pies jak i twój – odpowiedziałem – wszystkich pies i nikogo pies”. „Aha, bo myślałem, że przybyłeś z Europy z psem”. No nie, ja w Europe mam tylko 2 koty i nie biorę ich do Indii.
Zrobiłem im zdjęcie ze wschodem słońca starając się tak jakoś stanąć, by na zdjęciu dało się dostrzec choć fragment panny młodej, którą pan młody mocno ściskał w ramionach. Przedstawili mi się używając swoich tytułów doktorskich. Nie przywykłem, by tak młodzi ludzie zamiast imion mówili, że ona jest „doktor Kumare” i on też jest „doktor Kumare”. Uszanowałem jednak ich doktorstwo, skoro on to ortopeda, a ona – dentysta. Widać, że w Indiach to bardzo dużo znaczy i to taki krok w stronę „sri”. Każdy oficjel w Indiach jest „sri” (pisany niekiedy shree), różni guru i sam Sziwa z Hanumanem bywają „sri sri”. W Bangalore odwiedziliśmy nawet świątynie „sri sri Big Bulla”, a zmarły niedawno Maharadża Majsuru jest wspominany jako „sri sri sri”. Mój sri sri doktor, który wyglądał na góra 27 lat, dodał jeszcze na odchodnym, że mam jechać do sri sri Kaszmiru, bo on jest most beatiful in India.
Wróciłem do medytacji, ale nagle coś na mnie wpadło. Tym razem okazała się to być czarno-biała suka z małym szczeniakiem, które tu z Anetą z angielska nazywamy „papisiami”. Więc mając już dość i psów i papisiów burzących spokój mojego umysłu, przeszedłem do naszego bambusowego domku, usiadłem na zasłużonym krześle plastikowym, które może pamiętać jeśli nie wojnę chińsko-indyjską, to przynajmniej wojnę o uwolnienie od Pakistanu Bangladeszu i poczułem duży spokój. Na jego potwierdzenie jakaś psia mordka ułożyła się spokojnie na moim kolanie.