Zawyły syreny. Popłoch na ulicach. Wszyscy stają w miejscu. Pewnie z pół stolicy. Nadciąga marsz. Mocne kroki. Głośny krzyk. Czerń. Smutek. Tłumiona agresja, która aż prosi by znaleźć ujście. Oglądam ich z bliska. Młodzi mężczyźni spragnieni powstania, głodani walki, gotowi skoczyć na barykady, rozpaczliwie tęskniący za jakąś Wielką Sprawą…
Oficjalnie maszerują by uczcić bohaterów straceńczej walki Warszawy sprzed 71 lat. Ale też i próbują przemycić sprawy mniejszego kalibru na miarę swoich dzisiejszych możliwości, które dodają do postulatów: walkę z dawno pogrzebaną „komuną”, walkę z gejami lub po prostu swojska „Ce Ce Ce Ce Wu Ka Ce Wu Ka Es Legia!”. Niektórzy znaleźli nową sprawę i nowego wodza w mocno sfrustrowanym muzyku i noszą koszulki z napisem „Armia Kukiza”. Jakoś próbują zbudować linki między walką naszych dziadków sprzed 70 lat a ich niekoniecznie bohaterską walką z lewakami czy kibolami innych drużyn. Niektórzy wraz z Kukizem chcą walczyć ze z złym systemem, który chcą obalić z pomocą większościowej ordynacji wyborczej, która jeśli wejdzie w życie to jeszcze bardziej umocni największe partie, które obwiniają o swoje krzywdy. Stojąc w tę sobotę na Krakowskim Przedmieściu, na serio poczułem, że jakby ktoś pokazał im jakiegoś zbiorowego wroga to byśmy mieli tragikomiczną powtórkę z powstania warszawskiego na podobnej zasadzie jak katastrofa smoleńska przedstawiana jest przez jej wyznawców jako powtórka z Katynia. Poczułem potężny smutek i trwogę aż przeszyły mnie ciarki.
Gdy już przeszła koło mnie kawalkada niezadowolonych i ponurych, zastanowiłem się, czy mogę coś z tym zrobić. Mógłbym udać, że ta część rzeczywistości zwyczajnie nie istnieje, jak to powszechne robią ludzie w „uduchowionych” kręgach i pójść do „swoich”, którzy śpiewają pozytywne piosenki, dzielą się pięknymi obrazkami i pozytywnymi cytatami, wstawiają uśmiechnięte zdjęcia z tęczą na facebooku. Ale ja wiem, że ja nie chcę być niszowym joginem ciągle klepanym przez swoich po plecach tylko chcę wywołać pozytywną rewolucję w naszym obolałym od historii i jej ciągłych rekonstrukcji kraju, uwolnić naszą ojczyznę od choroby ciągłego życia przeszłością. Czuję, że mam tę Wielką Sprawę, za którą tak tęsknią chłopaki, którzy szli w tym ponurym marszu… Tylko, że oni jeszcze tego nie wiedzą i cały czas szukam odpowiednich sposobów by im to pokazać.
Dziadek Wojtek walczył w powstaniu, a od początku lat 90-ych do śmierci w 2007 roku działał w Światowym Związku Żołnierzy AK. Pamięć o powstaniu była dla niego bardzo ważną sprawą, opowiadał mi różne historie z okopów walczącej Woli, a wycie krów kojarzyło mu się z nadlatującymi bombowcami. Przekazał cały dramatyzm wojny, który tak trudno wyrazić słowami. Na grobie mojego dziadka widnieje oprócz tytułu profesorskiego, napis „powstaniec warszawski” i dopisek ode mnie „uczył radości życia”. Po śmierci dziadka mama z babcią chciały aby coś w miarę mądrego i zgrabnego jeszcze dodać i sprawę przekazały mnie jako dyżurnemu pisarzowi i poecie rodziny. I wówczas przyszło mi, że dziadek dla mnie poza poważną twarzą prezesa koła powstańców był przykładem szarmanckiego dżentelmena dawnej daty, mistrzem konwersacji i wymyślnego flirtu ze sklepowymi i jak na profesora niezłym jajcarzem. I tak jakoś zostało, że tą powstańczą i poważną naukową kartę wzbogaciłem o „radość życia”. O ile świat nauki interesuje się sposobami wzmacniania optymizmu i radości, to czy można zainteresować radością dzisiejszych ponurych „powstańców” i chłopaków, których energia i chęć zmieniania świata aż rozpiera?
Ufam, że tak, bo wierzę w nieskończony potencjał człowieka, choć nie wiem czy umiem mówić ich językiem by im to dobrze wytłumaczyć. Moja wizja jest bardzo prosta. Pamiętajmy o bohaterach, ale niech ta pamięć wzmocni w nas pragnienie świata harmonijnej i pokojowej koegzystencji, gdzie jak najwięcej istot będzie miało możliwość realizowania swojego potencjału. Wszyscy dobrze wiemy, że wojna przy dzisiejszej nuklearnej technologii może doprowadzić do totalnej zagłady życia na ziemi. Dlatego bohaterstwem jest umiejętność wybaczania win w imię pokoju. Bohaterstwem dla mnie jest tak altruistyczne działanie bez myślenia o korzyściach dla siebie, jak i asertywność pozwalająca w możliwie miękki i przyjazny, ale jednocześnie stanowczy sposób komunikować nasze prawdziwe potrzeby tak by nie mylić altruizmu ze zwykłą słabością zmuszającą nas by iść na ciągłe ustępstwa, tłumiąc emocje, które prędzej czy później wylejemy w nieadekwatnie do sytuacji mocny sposób. Szukając dalej przestrzeni bohaterstwa w dzisiejszych czasach myślę całkiem poważnie, że niesienie bezwarunkowej radości i spokoju również może zasługiwać na to miano. Tam gdzie ludzie tracą grunt pod nogami, bohaterowie mogą nieść pomoc, pokazując, że można zachować pogodę ducha pomimo wyzwań, a człowiek ma nieskończony potencjał pozytywnego spojrzenia na swoje życie.
Powiedziecie, może i to fajne, ale gdzie tu walka? Dla mnie sens ma stawianie tamy agresji tak by ugasić pożar i co najwyżej walka z własnymi ograniczeniami połączona z ich akceptacją czyli szeroko pojęty rozwój osobisty i społecznościowy, który w większości sprowadza się do pracy nad komunikacją. Nie trwonię energii już na to by komuś udowodnić, że ja mam rację, a nie on, by doradzać gdy mnie ktoś o to nie prosi czy przekonywać gdy widać, że nie ma przekonania. Jedynie jak ktoś chce, chętnie służę moją wiedzą, intuicją i mądrością i to najczęściej po prostu mówiąc o moich doświadczeniach i niczym więcej. Bo tylko w temacie „jak ja bym to zrobił” jestem ekspertem i nawet nie próbuję rozstrzygać co by było najlepsze dla innych, ale cieszę się gdy moje doświadczenia dają im większą jasność i wzmacniają ich moc. Wierzę, że z „małego” pokoju w naszych mikro relacjach budujemy „wielki” pokój na świecie.
Fajnie, fajnie – pewnie powiecie- ale jeszcze gdzie tu jest ta Wielka Sprawa? Ja powiem, że mamy aż dwie. Jedna jest adresowana do mężczyzn, bo to oni stanowili większość tego marszu. Wyraźnie widzę, że żyjemy w czasach gdzie mężczyźni stają się pomału zbędni i potrafię zrozumieć frustrację chłopaków, którzy maszerowali Krakowskim Przedmieściem. Widzę też, skąd bierze się ich niechęć do gejów: to zwykła trwoga przez własną wrażliwością i miękkością serca. Kobiety potrafią, może i po swojemu, ale całkiem efektywnie wykonać właściwie wszystko co my na przestrzeni ostatnich wieków patriarchatu robiliśmy: ciężko pracować i zarabiać kasę, zarządzać i walczyć, uprawiać sporty walki i grać na bębnach, świetnie się bawić w swoim towarzystwie, samodzielnie wychowywać synów… I w sumie mam poczucie, że mogą tym światem lepiej rządzić niż my. Nastały czasy gdy to kobiety się rozwijają, budzą w sobie boginie, a my nie wiemy jak się odnaleźć w tym nowym matriarchalnym świecie. Wiemy, że nie chcemy stać się wrażliwymi, „rozmemłanymi” neurotykami żyjącymi swym światem wewnętrznym ani też za mocno uziemionymi ironicznymi inteligencikami, którzy pomimo uśmieszków podświadomie czują, że strumień życia omija ich szerokim łukiem. Niektórzy mężczyźni rozmawiają na te tematy w męskich kręgach, inni wychodzą na ulice spragnieni jakiejś wojny, gdzie mogli by udowodnić swoją przydatność. I tu jest ta wielka sprawa: byśmy odważyli się obudzić w sobie męskiego boga tak jak kobiety budzą w sobie boginie – połączyć moc z sercem, rozumem i seksualnością.
Ale największa sprawa jaką widzę to spotkanie kobiet i mężczyzn, bogów i bogiń w wielkiej, nieskończonej bezwarunkowej celebracji radości i miłości. Pokój wynikający z fajnych relacji tak między narodami jak i między płciami z poszanowaniem wszelkich odmienności. I niech jednym z symboli tej naszej radosnej, harmonijnej koegzystencji, którą w części zawdzięczamy współczesnej wiedzy łączącej to co wiedzieli starożytni z nowymi odkryciami, niech będzie wielkie wspólne przepojone pokojem i celebracją życia „ha ha ha” na Stadionie Narodowym, czego Wam i sobie z całego serca i męskiego brzucha życzę.
foto: Angelika Góra, joga śmiechu w Licheniu na pikniku Strefy Trzeźwych Myśli, 25.7.2015