Płynący z serca śmiech może dać Kościołowi i wiernym świeżą energię, a zawarte w Ewangelii przesłanie miłości i radości tylko wzmocnić.
Joga śmiechu jest ścieżką rozwoju programowo niezależną od wszelkich kościołów i organizacji religijnych. Wszystkich ludzi witamy i z miłością zapraszamy do wspólnego śmiechu, ufając, że miłość jest esencją wszystkich religii. Naszym celem jest budowanie pokoju między ludźmi, pomoc w tym by czerpali z wewnętrznych źródeł radości i pomóc im za sprawą praktyki śmiechu wzmocnić ducha. Niektóre kościoły rozpoznały w jodze śmiechu metodę mogącą podnieść ich wiernych na duchu, pozwolić im bardziej się otworzyć na przepływ, wzmocnić ich połączenie z Bogiem, na przykład kościół ewangelicki w Niemczech, którego pastorowie bardzo zainteresowali się tą praktyką i wprowadzili ją do kościołów. A jak jest w Polsce?
Od początku mojej drogi jogina śmiechu największe źródło światopoglądowych oporów przed jogą spotykałem ze strony części gorliwie wierzących katolików. Kiedyś gdy w pociągu do Krakowa opowiadałem współpasażerom o tym czym zajmuję usłyszałem od pewnej kobiety, „pan uważa, bo to jest joga!”. A czemu mam uważać? – zapytałem się. „Bo to otwiera serce” – usłyszałem ze zdziwieniem i zapytałem, jaki w tym problem i uzyskałem odpowiedź: „a jak człowiek otworzy serce to potem nie wiadomo co inni zrobią”. Czyli bezpieczniej trzymać to serce zamknięte na trzy spusty, wtedy nikt nas nie zrani – odczytałem z tej wypowiedzi zwykły lęk przed „złym” światem smutnej małej dziewczynki w tej kobiecie. Tu i tam też słyszałem krzywdzące wypowiedzi o jodze, które biorą się ze zwykłej niewiedzy lub złych intencji. W wielu krajach Europy, np. w Hiszpanii w szkołach uczniowie uczą się przedmiotu „kultura religijna” – tak by poznali wszystkie główne religie świata, u nas poznają tylko religie katolicką i inne co najwyżej z katolickiej perspektywy ich niższości. A są niestety księża, którzy wybierają lęk zamiast miłości i szerzą wroga wobec innych religii a nawet jogi propagandę. Są całe katolickie magazyny takie jak „Egzorcysta”, które żyją z podsycania lęku przed jogą i medytacją. Ale szczęśliwie ten obraz Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce jako oblężonej twierdzy, która niezbyt miłosiernie używa armat by bronić doktryny to tylko jedna strona medalu.
By dostrzec tę drugą stronę trzeba spojrzeć szerzej na Kościół Rzymskokatolicki i zauważyć „wiatr zmian”, który pomału dociera i do Polski z tego samego Kościoła na świecie i za sprawą papieża Franciszka, samego Watykanu. Do Polski przyjeżdża regularnie ojciec Joseph Pereira z Indii, który jest katolickim księdzem i nauczycielem jogi, mającym misję w pokazania światu, że jedno można bardzo dobrze pogodzić z drugim. Po prostu na Zachodzie wiedza o oddechu, dbałości o ciało jako naczynie na ducha, zatraciła się przed wiekami i katolik może skorzystać z mądrości Wschodu w tych zakresach. Sam czekam na encyklikę papieża Franciszka w przyjaznym duchu witającą jogę, póki co cieszę się z jego uśmiechu, pięknej franciszkańskiej duchowości, którą przekłada na zaangażowanie i propagowanie zdrowego, ekologicznego stylu życia. Czasami mam wręcz wrażenie, że obecny papież jest znakiem, że Duch Święty, próbuje wstąpić w zmurszałą i próchniejącą instytucję by napełnić ją życiem. Owocem działalności papieża Franciszka jest nowa encyklika Laudato si, w której papież zachęca do ograniczenia konsumpcji mięsa, kwestionuje przyjmowane przez katolików a oczywistość twierdzenie, że człowiek ma „czynić sobie ziemie poddaną” czyli w domyśle zabijać i pożerać inne istoty ile tylko zapragnie.
W ostatnim czasie w ciągu jednego tygodnia dwukrotnie wziąłem udział w dużych kościelnych wydarzeniach. Pierwszy raz jako osoba prywatna wybrałem się na akcję „Jezus na Stadionie” czyli spotkanie ponad 40 tysięcy ludzi z ojcem Bashobarą, księdzem i uzdrowicielem z Ugandy. Szedłem tam z intencją by lepiej poznać dzisiejszy Kościół w jego żywym, cieplejszym wydaniu. Pewne treści bliskie mi Ojciec Bashobara przekazywał językiem odpowiednim do katolickich odbiorców. Przestrzegał przed samobiczowaniem i niepotrzebnym umartwianiem siebie. W modlitwie ojciec z Ugandy mówił „wybaw nas Panie od grzechu samopotępiania i pychy mówiącej ze nie zasługujemy na wybaczenie”, czym trafiał w sedno zdejmując to co katolicy sami nakładają na siebie potęgując poczucie winy. Potem gdy i tak postrzegasz siebie jako winnego drania, tym łatwiej popełniać kolejne grzechy. A tutaj okazuje się, że takie negatywne myślenie o sobie, ciągłe dokładanie sobie i kiszenie w sobie winy jest czymś, co nie jest cnotą tylko grzechem. W modlitwach uzdrawiających często podkreślał wartość wybaczania, które też mocno propaguje dla zdrowia nas wszystkich na jodze śmiechu.
Podziwiałem jak polski Kościół otwiera się na nowoczesność przynajmniej w warstwie formy, choćby kato-design obfitujący w bardzo kreatywne pomysły na promocję religii często z fajnym przymrużeniem oka. Cieszy mnie też, że czarnoskóry kapłan spotyka się z tak ciepłym przyjęciem, poczułem wyraźnie, że jeśli kolejny papież będzie czarnoskóry to zostanie spokojnie zaakceptowany w Polsce. Podziwiałem perfekcyjną organizację imprezy i myśląc o naszej akcji Igrzysk Radości na stadionie i bicia rekordu Guinnessa w śmiechu, chcę uczyć się od najlepszych. A kto ma większe doświadczenie w sprawnej organizacji imprez masowych niż Kościół?
Poznałem na Stadionie bardzo miłe i otwarte osoby. Pewna starsza pani uśmiechała się do mnie i mówiła, że widzi we mnie taką wielką radość i że cieszy się, że siedzi obok mnie. Wojtek i Teresa, małżeństwo z 30-letnim stażem wraz z siostrą zakonną zaprosili mnie bym usiadł z nimi, do razu zaczęli częstować mnie bananami, czekoladą i bardzo miło nam się rozmawiało w przerwach. Siostra Faustyna, jak się okazało jest z zakonu misyjnego, dużo czasu spędziła zagranicą, miała koleżanki z Indii i szerokie horyzonty i w miarę pozytywny stosunek do jogi, a już bardzo pozytywny do śmiechu. Sama zaproponowała bym poprowadził zajęcia śmiechowe z dziećmi w szkole, w której pracuje. Chodziłem po stadionie w mojej koszulce jogina w naturalny sposób testując reakcję na słowo „jogin” i bywało różnie. Zdarzały się osoby które bardziej czuły radość i miłość we mnie i nie skupiały się tak na formie (słowo – joga), a inne próbowały mnie instruować, że joga to jednak niekoniecznie element menu katolika.
Druga znacznie większa wprawka przyszła w tę sobotę w Licheniu. Była to historyczna pierwsza szansa do zaproponowania środowisku katolickiemu okazji do pogimnastykowania mięśni śmiechu. Zostaliśmy zaproszeni przez Fundację „Strefa Trzeźwych Myśli” działającą z powodzeniem w środowisku niepijących alkoholików jako jeden z elementów bardzo fajnego pikniku na Scenie Młodych. Darek, prezes Fundacji, sam mi zaproponował świetną okazję dotarcia do nowych odbiorców i to takich , u których joga śmiechu mogłaby wywołać naprawdę potężną pozytywną zmianę. Zgodziliśmy się z Darkiem w naszym postrzeganiu sprawy: alkoholicy odstawiają wódę i piwsko, ale to przecież nie wystarczy by zniknęło cierpienie i trudne emocje gniewu, smutku związanego z poczuciem zmarnowania wielu lat życia, winy związanej z krzywdą jaką się wyrządziło bliskim… Czyli te wszystkie emocje gdzieś w nich kotłują i jest potrzeba różnych metod pozwalających im otrząsnąć się z tych ciężkich emocji, uwierzyć, że mają nowe życie przed sobą i spotkać się w zgodzie i radości i z bliskimi. Podobnie dużą potrzebę odreagowania, odstresowania i otwarcia się na większą lekkość życia mogą mieć rodziny alkoholików czyli w fachowej terminologii osoby współuzależnione i DDA. Joga śmiechu dając możliwość odreagowania emocji i stresu w bardzo miękki sposób przez śmiech, integracji z bliskimi i innymi ludźmi, a także poprawy kontaktu ze sobą i większej łagodności dla siebie idealnie tu pasuje.
Miejscem akcji miał być Licheń czyli nasz polski Rzym pod Koninem– miejsce, które jak dotąd kojarzyło mi się raczej z bizantyjskim przepychem i odejściem Kościoła Katolickiego od ewangelicznej i franciszkańskiej prostoty. Ale okazało się, że tuż za wielką bazyliką już od 23 lat bardzo otwarty ksiądz organizuje Licheńskie Spotkania Trzeźwościowe i na tej imprezie miałbym wystąpić. Oczywiście od początku byłem na „tak!”, widząc w tym wielką szansę. I tak po raz pierwszy trafiłem do Lichenia.
Licheń jest takim najlepszym symbolem polskiego Kościoła Rzymskokatolickiego w miniaturze. Wielka jak Watykan bazylika zbudowana na wsi, swą wielkością i przepcyhem oszałamiająca. Z Anetą zobaczyliśmy wspólne cechy ze znanymi nam z Indii aśramami choćby Sai Baby – tam też w środku niczego, w małej wiosce z pobudek duchowych (akurat za sprawą człowieka uznanego za świętego) zbudowano wielką świątynie i dalsze części duchowego imperium w postaci szpitali, szkół, hospicjów. W Licheniu jest bardzo podobnie: jest hospicjum i centrum pomocy uzależnionym. I tu w Licheniu i tam w Puttaparthi są też przaśne i żywiołowe bazarki pełne chińszczyzny i dewocjonaliów, właściwie sprzedają to samo tylko u nas są Maryjki a tam Ganesze.
Ochroniarz nie chciał wpuścić naszej 4-osobowej ekipy autem do środka mimo iż wcześniej zgłosiliśmy przyjazd gdy mówiliśmy o imprezie trzeźwościowej i, że prowadzimy zajęcia. Dopiero gdy powiedzieliśmy, że zatrzymujemy się w „apartamentach papieskich” trafiliśmy na słowo wytrych, które otworzyło wrota. Mieszkaliśmy tuz obok pokoju papieża Jana Pawła II. Papież gościł w Licheniu tylko raz – w 1999 roku i nie wiem czy zatrzymał się na dłużej niż jedną noc. Mimo to specjalnie na tę okazję na jego wyłączny użytek przewidziano kilka pokoi z dębowym meblami, biurkiem, prywatną kaplicą, prysznicem z krzesełkiem i wielkim łóżkiem, przy którym był „przycisk Dziwisza” pozwalający postawić na baczność nocującego w pokoju obok Kardynała. Do tego dla papieża powieszono zdjęcia Tatr. Od tej pory pokoje te są nieużywane i pełnią funkcje jakby muzealne, pani przewodnik powiedziała, że nawet prezydent nie mógłby na ten pokój liczyć. Przewodniczka barwnie opowiada licznym gościom o pobycie papieża i dowiedzieliśmy się, że papież wyłączył klimatyzacje i otworzył okna by usłyszeć śpiew ptaków.
**
Śmialiśmy się na polanie w cieniu Golgoty, imitacji biblijnej góry, areny męki i największego cierpienia Chrystusa. Wcześniej wszedłem na Golgotę, oprócz stacji drogi krzyżowej, głazów przywiezionych z oryginalnej Golgoty, moją uwagę przykuła kaplica poświęcona męce uzależnionych na której widniała tabliczka z napisem „żaden pijak nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. Aneta wspominała, że trafiła tutaj jako małe dziecko i myślała wówczas, że Chrystus żył w Polsce i został ukrzyżowany właśnie na tej górze.
W Licheniu miałem poczucie, że siła wyższa nas testuje i wszystko idzie jakby pod górkę. Zaczęło się od kąpieli w jeziorku, którą sobie zafundowałem na przywitanie z miejscem. Na początku było bosko, czułem czystość wody, cieszyłem się jej przejrzystością, słodkim smakiem, ładnym widokiem z bazyliką w tle, aż gdy dałem się nieść tej radości, wylądowałem w strasznych szuwarach, z których wydostałem się kosztem dużego stresu i zmęczenia. Sam piknik zapowiadał się bardzo fajnie, byliśmy w jednej ekipie z młodymi ludźmi kipiącymi pasją, m.in. muzykami, iluzjonistą, chłopakami od street workoutu czyli takich siłowych akrobacji w przestrzeni miasta. Ale tuż przed startem rozpadał się mocny deszcz i wystraszył nam wielu potencjalnych uczestników. W pewnym momencie padało tak mocno, że nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wystąpimy.
Chłopaki z hiphopowego składu Miłosierna Siła Wyższa próbowali rozpędzić te chmury, dając niekiedy skoczne świadectwo swej autentycznej drogi wyjścia z nałogu i podążania ku światłu, ale „przeciwnik” był silny. Prowadziliśmy sesje w deszczu i tylko ci najmocniejsi duchem zostali z nami, i tak było to sporo osób, może z 30, ale miejsce miało potencjał na kilkaset, a na samych spotkaniach trzeźwościowych było podobno 37 tysięcy ludzi. Drugie tyle patrzyło na nas z kamiennymi twarzami przepojonymi smutkiem i cierpieniem z których pomału zaczynał przebijać uśmiech. Po naszej sesji i występie dzielnych chłopaków ze street gimnastyką, którym deszcz był niestraszny, przez silne opady wstrzymano na trochę piknik, perspektywy wyglądały nieciekawie.
Głodni i przywykli, że obiady w papieskiej stołówce są mięsne bez wegetariańskiej opcji poszliśmy na miasto. W sumie nic poza frytkami nie można było znaleźć, więc ucieszyłem się bardzo na znalezienie pizzerii. W menu było około 50 kompozycji, często miały jednocześnie szynkę, kabanosy i kurczaka, a z tego jedyna wege opcja to ser i pieczarki plus własna kompozycja. Pani przyjęła ode mnie zamówienie na własną kompozycję i powiedziała, ze czas oczekiwania to 15 minut. Po 30 minutach burczeniu w brzuchu pytam się o losy pizzy. Pani sprawdzi. Jeszcze 5 minut bo kilka zamówień przez telefon było. Czekam kolejne 15 minut, pytam, „już za chwilę” słyszę. Po godzinie i 15 minutach czekania przychodzi pizza, głód już był tak silny, że prawie minął. Błogosławimy pokarm i nagle: o kur.. czy tak smakuje pieczarka? Czy pieczarka może być tak twarda? Gdzie tam, to nie pieczarka tylko kurczak. Aneta z Daną potwierdzają: to jest kurczak, oglądam, nie mam wątpliwości. Matko Boska Licheńska! Panie czując mój gniew od razu zwróciły pieniądze ale cóż więcej głód jeszcze się wzmógł połączony ze wstrętem. I tak odpuścilismy z korzystaniem z lokalnje gastronomii i udaliśmy się na kolacje „papieską” na której znajdzie się biały chleb z białym serem. Cóż, pewnie lata miną zanim do Lichenia dotrze nowa encyklika papieża Franciszka i wiedza o tym, że pielgrzymi nie muszą być mięsożerni.
Wyjechałem z Lichenia wymęczony, z głębokim poczuciem, że to nie jest miejsce dla mnie na odpoczynek czy kontemplację. Ale też i z dojrzałą świadomością sukcesu jakim jest to, że w tak niewyobrażalnym dla siebie miejscu byłem i się śmiałem. Bo przecież nie chodzi mi o to by tylko pojawiać się na kolejnym wegetariańskim festiwalu jogi śmiejąc się wśród przyjaznych ludzi, którzy najczęściej już dobrze mnie i jogę śmiechu znają, a zaglądać tam gdzie cierpienie urasta do miary Golgoty.
Wielkie „świetnie, świetnie, hej!” dla Darka Ciszewskiego i wspaniałej ekipy Strefy Trzeżwych Myśli, księdza Roberta Krzywickiego – dyrektora Licheńskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Osobom Uzależnionym oraz śmiechowej spec – załodze naszej fundacji w składzie Asia Barciszewska, Dana Wojnowska, Aneta Bielska i ja.