Aby zapewnić Wam inspirującą lekturę na wakacje zapraszam do magicznych w swej codzienności i niesamowitych Indii. Będziemy publikować co jakiś czas fragmenty mojej świeżej książki „Indie z miłością i śmiechem. Przewodnik subiektywny”. Miłej lektury Piotr Bielski
Ghat Zachodzącego Słońca
Puszkar, Radżastan
Ta postać zbliżała się do mnie z daleka. Zwracała moją uwagę tak, że przestałem patrzeć na radosną gromadkę ludzi tańczącą przy bębnach, unoszące się w powietrzu gołębie i spokojnie szwendające się tu i ówdzie byki. Ba, nawet odwróciłem się od blasku słońca, które dopiero co zaszło i teraz dopiero ukazywało cały swój potencjał przyjemnie oświetlając widnokrąg; tak na deser, tak jakby już nic nie musiało i jedynie dla samej przyjemności dawało nam odczuć jeszcze trochę swojego światła. Był to stary sikh z długą, siwą brodą w niecodziennej kombinacji różowego turbanu z granatową marynarką, będącą zarazem długim płaszczem. Może na ulicach New Delhi czy Bangalore albo nawet w małym sklepiku z meblami w Port Blair nie robiłby takiego wrażenia, ale tutaj nikt nie nosi marynarek, boy’e w eleganckich hotelach noszą turbany i dhoti, co najwyżej jeden sprzedawca biżuterii przypomina mi premiera Indii, ale ten też się ubiera w tradycyjne indyjskie kurty. Pojawiła się dziecięca myśl: „Zrób mu zdjęcie”, którą zaraz mój dorosły zgasił: „Ile masz już zdjęć, pójdź level wyżej, doświadcz jego obecności teraz i nie przywiązuj się, nie magazynuj ludzkich odbić”.
Potężny sikh w płaszczu patrzył na mnie przez chwilę. Wyraźnie dostrzegł mnie i zmienił trajektorię swojego chodu tak, jakby coś go przyciągało w moim kierunku. Zmierzał na dół przez kolejne schody ku brzegowi samego jeziora. Spojrzeliśmy sobie w oczy i poczułem olbrzymi spokój, jakbym odnalazł kogoś bliskiego, nieważne, czy ojca, czy brata, z takiej czy innej przestrzeni. Złapał mnie za obie ręce i tak się trzymaliśmy przez chwilę patrząc sobie w oczy. Czułem, że on mnie widzi, a i ja jego widzę po prostu takim, jakim jest w najbardziej czystej i niewinnej postaci. „Namaste” – wyszeptałem. „Namaste” – powiedział pewnym i zarazem donośnym głosem i poczułem, że tutaj to znaczy naprawdę: „Bóg we mnie kłania się Bogu w Tobie”. Co dalej? Jak przerwać taki moment, po którym nie może już być nic więcej? Mój duchowy krewny, pewnie jak każdy sikh korzeniami pochodzący z Pendżabu, znalazł najbardziej praktyczne, iście indyjskie, rozwiązanie. Spytał mnie po prostu: „Which country?” – tak, jak prostym angielskim pytają mnie jego rodacy to tu, to tam, to w pociągu, to przy stoisku z kokosami, to gdzieś tam indziej na takiej prozaicznej ludzkiej ścieżce. „Poland” – odpowiedziałem mu z uśmiechem, czując, że łza spływa mi po policzku. – „My country Poland”. Wydobyłem z siebie lekki, przyjazny śmiech czując subtelną absurdalność tego pytania w takiej chwili, ale i doskonale rozumiejąc jego potrzebę. „Ok, nice country Poland” – powiedział mi, puścił moją dłoń i poszedł spokojnie dalej. A ja sobie usiadłem w tym miejscu i poczułem, że mam wszystko, czego potrzebuję na świecie.
Następnego dnia stawiłem się w tym samym miejscu o podobnym czasie, by pożegnać słońce, które, będąc tutaj w Puszkarze, witam także o świcie. To wyraźna różnica pomiędzy byciem tutaj a codziennością warszawskiego mieszkania, gdzie rzadziej znajduję chęć i możliwości, by zwrócić uwagę na cud, jakim jest wyjście i schowanie się tego potężnego źródła światła. Dziś nie spotkałem owego sikha, zresztą nie liczyłem na to, mając poczucie, że to jedno z takich spotkań, które raczej mają zaistnieć tylko raz, bo mają w sobie tak silną energię, że nie sposób, by się powtarzały z taką intensywnością. Za to zwróciła moją uwagę para młodych ludzi z dredami i dużymi kolczykami – tunelami; dziewczyna tuliła w nosidle małego bobasa. Podszedłem do nich, pokłoniłem się w namaste i powiedziałem, że sam jestem tatą małej dziewczynki i mam szczególną radość z poznawania maleństw. Okazało się, że są z Anglii, a 7. miesięczny chłopak nazywa się po indyjsku Jay. Młody wyglądał na, podobnie jak Rozalka, sfatygowanego okazywaniem mu miłości przez rodziny Hindusów, które muszą złapać dziecko za policzek, bo całe jego lica były pokryte czerwonymi krostkami. Nawiązując kontakt z Jay’em, patrząc w piękny błękit jego oczu, zacząłem odpływać w inną przestrzeń, on trzymał mnie za palec, śmiał się i cieszył. Nic więcej nie potrzebowałem, poza tym, by go potrzymać czy przytulić, nie mówiąc o zrobieniu zdjęcia. On też zdawał się nic więcej nie potrzebować poza trzymaniem końcówki mojego wskazującego palca. Wewnątrz czułem proste szczęście, że nic więcej mi nie potrzeba, tylko to, taki moment spotkania z tak piękną, dopiero co narodzoną istotą, doświadczającą jeszcze pewnie totalnej boskości świata w każdym momencie.
Z tej chwili spróbował nas wyrwać Cygan, który zawsze tutaj gra na tabli. Zszedł do ghatu ze swoja czapką, prosząc o napiwki. Choć zawsze chętnie zostawiam mu parę rupii, to teraz nie byłem w stanie, bo to tak, jakby w czasie modlitwy ktoś cię prosił o fakturę VAT. Szczęśliwie tato Jay’a coś mu rzucił, ten poszedł, a my jeszcze chwilę mogliśmy rozkoszować się swoją obecnością.
Potem tato Jay’a zapytał mnie tak tradycyjnie, jakby sam był Hindusem, ile czasu w Indiach, gdzie byłem, co widziałem, za ile mam pokój. Odpowiadałem, ale czułem, że mówienie zaczyna mącić ten stan, który osiągnęliśmy dzięki wspólnej medytacji z Jay’em. Podziękowałem tej bardzo młodej parze, życząc samych wspaniałości w życiu, i poszedłem dalej.
W Puszkarze jest wielu sadhu babów. Ubrani na pomarańczowo bądź czarno. Z siwymi brodami, często grubymi dredami, czasem żebraczą miską. Spotkasz ich to tu, to tam, na ghacie, na rynku, czasem chodzą żebrząc po ogródkach restauracji, mają też miejsca, gdzie przesiadują – pod świątynią, bankomatem czy w dużym skupisku pod aśramem, gdzie mogą liczyć na jedzenie. I jak to z ludźmi bywa, tak i z sadhu, niektórzy są natrętni, atakują nas białasów „petardami”, wciskając do dłoni jakąś rudrakszę, za którą chcą parę stówek, lub zakłócają nasz spokój prostą mantrą: „Rice, dhal, chapati, hundred rupees”. Niektórzy są tak natrętni, jak dwóch takich, którzy przyłapali mnie w mało turystycznej uliczce mieszkaniowej, gdzie pukali do domów, a jeden złapał mnie mocno za rękę próbując wręcz wykręcić mi dłoń, by móc mi powróżyć z ręki. Ale nie wszyscy tacy są.
Na pewno nie on. Złapałem z nim kontakt wzrokowy ot tak, bo przesiadywał przed świątynią Wisznu, do której nie udało mi się wejść, bo nie wpuszczają tam non-Hindu. Ubrany całkiem gustownie w pomarańczową bluzę i dhoti oraz chustę na głowie, miał niesłychaną dobroć w spojrzeniu spod pukli długich, siwych włosów i znad brody św. Mikołaja. Dzień w dzień chodziłem z Rozalką na śniadanie do restauracji naprzeciw tej świątyni, gdzie mieliśmy zaprzyjaźnionego kelnera, który fajnie organizował czas młodej zabierając ją to do kuchni, to na dach, to sprowadzając jej do towarzystwa z sąsiedztwa dzieci. I gdy udawałem się do Moons Dance, bo tak nazywała się restauracja, mój ulubiony baba pomachał mi i pokazał palec do góry na okej. Potem zacząłem go spotykać codziennie bez umawiania się, najczęściej w tym samym miejscu, ale czasem też na ghatach czy przycupniętego pośrodku ronda przy wjeździe do turystycznej części miasta. Gdy zapytałem go, jak się nazywa, odpowiedział: „Baba, po prostu Baba”, ewentualnie Pomarańczowy Baba (Orange Baba) lub Pushkar Baba. W Puszkarze siedzi cały rok, chyba że jest gdzieś jakaś ważna kumbhamelai, czyli zlot wszystkich sadhu na wielką kąpiel w Gangesie. Czasami też pielgrzymuje do Haridwaru, zazwyczaj raz w roku. Nie pytałem go o wcześniejsze życie, bo je dawno zostawił. Kto wie, może założył rodzinę, może był na przykład poborcą podatków jak pewien sadhu, którego spotkałem kiedyś na świętej górze Arunachali. To wszystko nie miało już znaczenia. Teraz chciał być kimś bez imienia, ale z dobrą energią. Nasza przyjaźń, jeśli tak mogę określić naszą więź bez przywiązywania się, zaczęła się rozwijać i coraz częściej siadałem koło Baby. Baba też bardzo polubił Rozalkę. Gdy ją widział, za punkt honoru zaczął brać kupienie jej małej czekoladki za 10 rupii. Tak, jak chciałem wcześniej chronić moją córeczkę przed cukrem i słodyczami, tak odpuściłem zupełnie, gdy czekoladka przychodziła do niej z rąk baby, a młoda wyraźnie była przeszczęśliwa. Czułem, że z tym babą to naprawdę mogę sobie siedzieć pośrodku skrzyżowania, obserwować z miłością życie, ten prozaiczny ruch przechodniów, riksz, rowerów i motorów; i chyba nie może być lepiej. Gdy Baba widział mnie, wołał zawsze: „Bambole!” Podobnie wołał, gdy błogosławił Rozalkę. Jakoś nie przyszło mi, by spytać go, co to znaczy, bo wystarczyła mi dobra energia. Aż pewnego dnia, gdy przy nas pojawił się młody facet na motorze, rokujący na pewną znajomość angielskiego, zapytałem go, co to znaczy: „Bambole”. „Śiwa, Śiwa, Śiwa” – odpowiedział mi.
Jest to rozdział mojej książki „Indie z miłością i śmiechem. Przewodnik subiektywny” . Zachęcam do lektury całej ksiązki – możną ją zamówić również bezpośrednio u nas z dedykacją, jak i w coraz większej liczbie księgarnii w całej Polsce.
i Kumbhamela – w hinduizmie święto, podczas którego zbierają się pielgrzymi oraz święci, mistrzowie duchowi i jogini. Najznakomitsza z kumbhamel to Mahakumbhamela (wielka-kumbhamela.) Odbywa się co 12 lat na przemian w jednym z czterech następujących miast: Allahabad, Haridwar, Ujjain, Nashik. Nieco mniejsze znaczenie dla prominentów i wyznawców całego hinduistycznego środowiska mają Ardhakumbhamele (pół-kumbhamele). Mahakumbhamela w Allahabadzie w 2001 r. uznana została za największe zgromadzenie religijne w dziejach ludzkości – w uroczystościach brało wówczas udział około 70 milionów ludzi.