Ten weekend przyniósł mi dwa jakże odmienne doświadczenia warsztatowe w Warszawie. W sobotę miałem swój warsztat jogi śmiechu w centrum jogi, na który przyszło może ciut skromnie 6 osób, ale ta kameralność okazała się silną stroną. Przyszły same świadome i wewnętrznie dojrzałe osoby, które i z serca powiedziały o tym z czym się borykają w życiu i z wdzięcznością przyjmowały wiedzę, ćwiczenia i doświadczenia, które im proponowałem. Praca z takimi ludźmi to jest dla mnie naprawdę przyjemność i karmiące doświadczenie, dlatego jeszcze dziś zapowiem mój kolejny warsztat tego typu w tym samym fajnym studiu już 30.9.
A w niedzielę byłem zaproszony przez Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego abym prowadził jogę śmiechu na Krakowskim Przedmieściu. Szczytna idea by ludzie dzięki takiej głośnej imprezie na głównym deptaku Warszawy, imprezie, pełnej wielu różnych atrakcji (biegi, loterie, tango, zwierzaki) dowiedzieli się zwabieni owymi atrakcjami czym jest SM i że to choroba niezakaźna i by z większą empatią zrozumieli z jakimi wzywaniami mierzą się na co dzień ludzie na to cierpiący. Wiedziałem, że będzie to impreza masowa, ale przez ostatnich 6 lat prowadziłem jogę śmiechu już na naprawdę wielu festiwalach i piknikach. Choć cenię sobie bardziej właśnie kameralne warsztaty i pracę z ludźmi, którzy sami z siebie przychodzą na moje zajęcia, to też z wdzięcznością przyjmuję propozycję gdzie mogę dać tylko próbkę swoich możliwości w jak to nazywam „ludowej wersji jogi śmiechu”, zawsze z nadzieją, że ziarno z rozmachem zasiane może przynieść owoc, że ktoś się dzięki tej czy innej masowej imprezie dowie się o jodze śmiechu i potem, za miesiąc albo jak czasem bywa 3 lata trafi na taki jakościowy warsztat czy kurs. A już szczególnie chętnie korzystam z okazji by powiedzieć o tym jak praktyka joga śmiechu może przynieść ulgę, korzyści zdrowotne i psychologiczne osoba mierzącym się z różnymi niełatwymi chorobami.
Ale niestety doświadczenia tego dnia będę pewnie jeszcze długo mógł przywoływać na prowadzonych przeze mnie kursach instruktorskich jako przykład ku przestrodze. Choć cała impreza mogła okazać się wielkim sukcesem, w wypadku moich warsztatów wszystko po prostu zostało spartolone przez małe detale infrastrukturalne. Impreza toczyła się w 2 lokalizacjach równocześnie na 100-metrowym fragmencie Krakowskiego Przedmieścia. Na głównej scenie bliżej Placu Zamkowego były głównie koncerty, a ja, tak jak w innym czasie inni ludzie od warsztatów, miałem do dyspozycji tak zwaną małą scenę. Wyglądało to jednak inaczej niż sobie wyobrażałem po rozmowach z organizatorami bo były to po po prostu deski rozłożone pośrodku ulicy. I tłumy mszalne wychodzące z kościoła świętej Anny pod którym to stało, tudzież hordy turystów i niedzielnych spacerowiczów zmierzające z Krakowskiego Przedmieścia na Stare Miasto tych subtelnych desek nie zauważały, po prostu przedeptując je w tę i we w tą. No i miał tam pośrodku stać, ja, Jogin Śmiechu, Wasz superbohater, który za pomocą magicznej różdżki przywiezionej z Indii, a może i z podgarwlińskiego lasu sprawi, że ci od mszy lub ci od lodów, a może też i ci Amerykańcy, co zwiedzają Warszawę na seagwayach zatrzymają się tutaj i będą się wspólnie śmiali dla zdrowia. I zachęceni jeszcze fajnym, ciekawym doświadczeniem, zostaną chwilę dłużej i dowiedzą się co nieco o SM.
Kochane i kochani, to się kuźwa niestety nie sprawdza nigdy w ten sposób i zostawiony sam sobie z nagłośnieniem jak jakiś samotny ewangelista nie miałem żadnych szans na złapanie kogoś do wspólnej praktyki. Gdyby organizatorzy chociaż załatwili kilku wolontariuszy, ze swoich rodzin, albo licealistów czy studentów, którzy stanęli by koło mnie choćby i udając zainteresowanie to zadziałałaby choć na chwile psychologia społeczna – proste prawo „inni się zatrzymali, to i ja może posłucham”. Ale tak nikt nie odważył się być tym pierwszym, bo pionierzy to mniej niż 1 % społeczeństwa, reszta popierdziela za innymi, najczęściej ślepo i bezmyślnie. Ja nawet powiedziałem wcześniej pani która mnie zaprosiła, że aby to co ja robię się udało muszę mieć odpowiednie feng shui. Czyli przy tej rzece ludzi muszę mieć z boku jakieś swoje zakole z bezpiecznym kawałkiem plaży, na której mogą na chwilę przystanąć i poczuć się bezpiecznie. „Niech pani spojrzy – mówiłem – to jest rzeka ludzi wartka i szalona, wymiecie każdy szałas, a także i moją delikatną konstrukcję warsztatu”. „Ale to właśnie o to chodziło – słyszałem – by pan tutaj miał dopływ ludzi i tych ludzi zatrzymywał”. „Wie pani – tłumaczyłem – tutaj potrzeba dopływu w formie odnogi od głównego nurtu, strumyku, który by zasilał warsztatową turbinę, a nie Odry z 1997 która wymiotła Wrocław i pół Polski”. Chyba mnie nawet trochę zrozumiała, podjęliśmy wspólnie próby przeniesienia mojego warsztatu na scenę główną, ale rozgrzewający się muzycy wnieśli veto. No cóż, organizatorka zaszyła się do organizacyjnego stoiska, a ja byłem rzucony jak ten Spartakus na pożarcie, do zadeptania i zagłuszenia. Ale postanowiłem się nie przejmować tym, że cała Warszawa w tym momencie ma totalnie wyjebane, że jest sobie taki skromny Piotr Bielski, uchodźca z lasu, który coś tam próbuje jej zaproponować. I pamiętąłem, że ja mam wybór, nie muszę być ofiarą, mogę być przecież Spratakusem! Spokojnie robiłem swoje mówiłem o tym, co dobrego może dać joga śmiechu, wyłapywałem te nieliczne i nieśmiałe zalążki uśmiechu przechodniów. No tyle mogłem zrobić.
Na drugim popołudniowym wejściu było już ciut lepiej bo przyszedł teść i zabrał Rozalkę i miałem wsparcie Anety zawsze dającej z siebie w takich sytuacjach wszystko i jeszcze trochę. I jeszcze Kasi, jedynej osoby, która z grona instruktorów i fanów jogi śmiechu odpowiedziała „tak!” na moje zaproszenie. Naprawdę, każda jednostka czyni różnicę, macie tu piękny przykład!I co troje „wariatów” to już nie jeden, ludzie nie omijali już nas tak szerokim łukiem jak mnie samego, tylko choć się na „pa pa!” uśmiechnęli. Jeden pan niósł na barana synka, a drugiego trzymał za rękę, zdjął dzieciaka, zaczął nas słuchać, jakieś ćwiczenie jedno i drugie nawet wykonał i został do końca, dzieciaki też nie narzekały na przymusowy parking w drodze do gofrów. Inny pan cały czas trzymał złożone ręce i nie chciał okazać oznak uśmiechu ani uczestnictwa, ale słuchał uważnie. Jeszcze może 3 panie jakoś na mikro-chwile zarezonowały, okazując delikatne oznaki aprobaty i sekundowego zaangażowanie..
Tyle mogliśmy zrobić w tych warunkach, jak porządni siewcy zasiewając jak najlepiej ziarna nawet jeśli mamy je rzucać na beton. Po co to piszę? Trochę dla siebie by samemu się oczyścić z niełatwych emocji i przypomnieć sobie, że jak głosi Desiderata „w całej swej złudności, znoju i rozwianych nadziejach, jest to piękny świat” . Trochę też dla Ciebie bo może coś w tym znajdziesz wartościowego dla siebie lub po prostu będzie Ci się to miło czytać do porannej kawy lub czegoś ciut bardziej zdrowego. Trochę dla innych instruktorów jogi śmiechu i innych prowadzących fajne i ciekawe warsztaty by uświadamiać, jak ważne jest „warsztatowe feng shui”. Bo ja sam przez blisko rok kiedyś prowadziłem spotkania jogi śmiechu dokładnie na Krakowskim Przedmieściu ale właśnie ciut z boku, w zieleni przy pomniku Prusa – tam ci co szli dziarsko z tłumem mogli iść dalej bez potrzeby konfrontacji z nami ćwiczącymi, a ci co zdecydowali się zatrzymać nie czuli presji tłumu. Trochę też dla organizatorów imprez i eventów by poznali moją perspektywę, mogę dać Wam naprawdę wiele, ale pod warunkiem, że dacie mi to niewiele w postaci przestrzeni z dobrym feng shui i jeśli nie macie gotowej grupy to choć kilku ziomków, którzy staną z refleksyjnym wyrazem twarzy umiarowanego entuzjazmu na zachętę. Trochę też dla wszystkich siewców i siewczyń, siewek (?) z zachętą do siania dalej pozytywnych ziaren, nie przejmujcie się za mocno tym, że cały świat zdaje się obojętny, efekty przychodzą czasem po latach.
A i trochę też dla Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego by nietypowo ale szczerze podziękować za zaproszenie i zrobić coś dla sprawy: chcieliście zainteresowania ludzi sytuacją ludzi z SM , no to proszę, mój blog to bardziej przyjazna i empatyczna alejka niż Krakowskie Przedmieście. Szacun dla Was za ogromny trud jaki musielicie włożyć w przygotowanie tej imprezy i za to jak sobie radzicie z życiem majac energię by organizowac tak duże wydarzenia, choć na pewno nie jest Wam łatwo. I jeszcze za zaproszenie stowarzyszenia tchórzofretek, któych głaskanie sprawiło dużą radość mojej córeczce. I jeszcze piszę list do Wszechświata : niech to raczej Warszawa przyjeżdza do mnie i do lasu po nauki, bo mnie właśnie tu dobrze i Wam też tak będzie!
PS
I jeszcze piękna piosenka dla wszystkich siewców: