Po środowym klubie śmiechu poczułem głód. Myślałem, że namówię spontanicznie kogoś z klubowiczów na wspólne jedzenie, ale jakoś wszyscy się rozeszli. Postanowiłem podjechać tramwajem do centrum i udać się do jednego z moich ulubionych barów z wegetariańskim jedzeniem. Wysiadłem przy metrze Centrum i dostrzegłem postać pana w turbanie z zawiniętymi do góry wąsami i walizeczką lotniczą. Na pewno Sikh, łatwo ich poznaje szczególnie od czasu pobytu w Indiach, gdy korzystałem z ich gościnnych posiłków w gurdwarach -świątyniach Sikhów. Stał i rozglądał się lekko zagubiony. Podszedłem do niego i złożyłem dłonie i pokłoniłem się mu pozdrawiając go tradycyjnym błogosławieństwem Sikhów „wahe guru!”. Pokłonił się mi, spojrzeliśmy sobie w oczy i od razu zaproponował byśmy poszli razem na herbatę, bo nie zna Warszawy, a chętnie by posiedział w miłym miejscu zanim będzie musiał wrócić na lotnisko. Zaproponowałem, że zaprowadzę go do Namaste India – mojej ulubionej indyjskiej restauracji i napijemy się czaju. Przystanął na mój pomysł.
Jak usiedliśmy i Bagga przywitał się z kelnerkami, które jak się okazało również pochodzą z Pendżabu, przyznał mi, że w momencie gdy do niego podszedłem, modlił się by ktoś go zabrał w jakieś ciepłe i bezpieczne miejsce na herbatę. „Usłyszałeś moją modlitwę, czyli zestroiłeś się ze mną swoją wibracją” – opowiadał mi – „Bóg wcale nie jest na zewnątrz, tylko wewnątrz nas, to po prostu odpowiednia wibracja, zresztą co ci będę mówił, wiem, że to wiesz”- zaśmiał się. Zaczął opowiadać mi o swoim życiu. Obecnie ma 65 lat, choć na tyle nie wygląda. Jego pierwszym nauczycielem była jego mama, uczyła go medytacji i od urodzenia przysposobiła do wegetarianizmu. Potem trafił jako mały chłopiec do guru, który nauczył go zamykać wszystkie pozostałe bramy po to by otworzyć trzecie oko prowadzące do Boga -od razu mi się to skojarzyło z kundalini jogą i wszystkimi zamkami.
Bagga jak się okazało mieszka w Wilnie, ale pochodzi, jak większość Sikhów, z Pendżabu czyli krainy w północnych Indiach u podnóża Himalajów. Tam została jego żona z najstarszym synem i prowadzą wspólne rodzinne przedsiębiorstwo, on sprowadza na Litwę przyprawy, ubrania, kadzidła i inne indyjskie produkty. Oprócz tego, Bagga ma drugiego syna w Los Angeles i córkę w Londynie. W Wilnie mieszka sam, ale wraca co roku do Indii. Ma swój dom, w którym udziela lekcji jogi jak podkreślił bezpłatnych, gdyż postrzega to jako swoją służbę. Słyszał też o jodze śmiechu, ale sam uczy pranajamy czyli ćwiczeń oddechowych i asan. Mówi, że ma w planach otwarcie studio jogi, wtedy by trochę kosztowało tak by się zwróciło „żadnych zysków, żadnych strat”. Bagga dalej by przygotowywał bezpłatne wegetariańskie jedzenie dla uczestników zajęć. Ja mu zaś wspomniałem o moich planach by zacząć prowadzić kursy liderskie jogi śmiechu poza Polską w krajach do których ta radosna praktyka jeszcze nie zawitała i myślałem właśnie o Litwie jako pierwszym celu wyjazdu.
Jak podeszła kelnerka i ja postanowiłem zamówić aloo paranthę czyli maślany placek nadziewany ziemniakami czyli typowe indyjskie danie śniadaniowe wieczorną porą, Bagga postanowił zamówić to samo. Przyznał mi, że od dziecka uczył się gotowania i uwielbia gotować, unika jadania w barach, gdzie jest serwowana kuchnia Non-veg czyli „niewegetariańska”, ale, że tutaj sprawdził, że jedzenie jest bezpieczne, jeśli chodzi o stosowane tłuszcze i oddzielność pokarmu. „Everything is settled, you don’t have to worry about anything (wszystko jest już ustawione i o nic nie musisz się martwisz) – zawołał Bagga śmiejąc się i popijając ajurwedyjski czaj. „Nasze spotkanie było już ustalone wiele lat wcześniej, podobnie jak lista ludzi, którym w tym wcieleniu przekażesz radość jogi śmiechu” – kontynuował swoją myśl. Wspomniałem mu o przygodzie Ani, mojej koleżanki, która w Indiach znalazła mędrców, którzy odczytali przebieg jej całego życia z liści palmowych, znali zarówno rok jej odejścia, jak i imiona dwóch byłych mężów. Powiedziałem mu, że ja się tam nie wybieram, bo mam większą frajdę nie znając ciągu dalszego. Przyznał, że on też woli niespodzianki i śmialiśmy się razem. Obaj się też zgodziliśmy, że mamy pewien wybór: nawet ustalony scenariusz można odegrać lepiej lub gorzej, radośnie lub smutno.
Gdy już podano paranthy, postanowiłem zapytać Baggę o turban. Faktycznie nie obcina włosów i w tej chwili ma 8-metrowe. Turban to, jego zdaniem, bardzo praktyczna rzecz, zimą chroni przed chłodem, latem przed żarem, do tego jest takim kloszem nad ciałem, który sprawia, że energia nie wycieka i łatwiej się skoncentrować. Zakłada go co rano w 5 minut, zdejmuje przed snem. Powiedział mi, że ma 30 turbanów w różnych kolorach każdy idealnie dobrany do reszty ubioru tak jak dzisiejszy granatowy do koszuli. Bagga za to nie nosi ze sobą noża ani miecza, czego tradycja oczekuje od Sikhów. Stwierdził, że jest współczesnym człowiekiem i skupia się na Bogu wewnątrz siebie i nie potrzebuje zewnętrznych oznak religijności, a już szczególnie broni. Nie potrzebuje nawet świątyń, cały świat dla niego jest świątynią. Dba by jego ciało pozostało czyste, jak się urodził, nie spożył nigdy mięsa ani nie napił się alkoholu bo to oddala od wibracji Boga (swój człowiek, tylko ja do tego samego doszedłem już jako dorosły). Na swoim tablecie pokazał mi zdjęcie z planu filmowego, został poproszony by zagrał Sikha w filmie znanego litewskiego reżysera.
Zanim wyszliśmy Bagga podszedł do kelnerek i pobłogosławił je kładąc im dłoń na głowie, tłumaczył mi, że to są kobiety z jego religii i kraju czyli właściwie jego córki więc chciał im pobłogosławić jak ojciec. Odprowadziłem go na autobus na lotnisko. W Warszawie był tylko na chwilę, zmieniał samolot z Paryża i na dosłownie 2 godziny udał się do miasta by jak się okazało mnie spotkać. „Jeszcze się zobaczymy na pewno” – powiedział. Tak, tak, wahe guru!