Te indyjskie przysłowie znałem od kilku lat za sprawą książek jednego z moich ulubionych pisarzy Tiziano Terzaniego i, szczególnie w Indiach, często je sobie powtarzałem. Gdy rozpocząłem praktykę jogi śmiechu, zmieniło się dla mnie zasadnicze znaczenie tego powiedzonka, ten śmiech Boga przestał dla mnie być szyderczy, stał się również wyrazem bezwarunkowej miłości i łączności „góry” z naszym grupowym, równie bezwarunkowym jak boska miłość, śmiechem.
Wiedziałem, że zorganizowanie wyprawy do Indii może być wyzwaniem, lecz z miłości do tego kraju i jogi śmiechu, zdecydowałem się podjąć je. Zaufałem, że na moją wyprawę wybiorą się odpowiedni ludzie, gdyż na stronie uprzedzałem, że choć będziemy mieć plany to rzeczywistość może je zrewidować. Mnie zdarzyło się, że trzeba było czekać kilka godzin aż kelnerzy zaczną serwować posiłki, a autobusy wyjadą ze względu na ogólnonarodowy strajk. Ostatecznie nic złego się nie stało, siedzieliśmy w przydworcowej restauracji i piliśmy mango lassi, które jako napój nie było objęte strajkiem. Prawie każde wsiadanie w autobus miało element przygody, zdarzało się, że odjeżdżał godzinę wcześniej lub trzy później i to z innej strony dworca niż mówiono w biurze, ale jakoś szczęśliwie udało mi się zawsze wsiąść, będąc przygotowanym na możliwe niespodzianki. Mimo tej nieprzewidywalności podkreślam, że w Indiach czułem się bardzo bezpiecznie i miałem poczucie, że wszystko się uda tylko czasem trzeba trochę poczekać.
W Indiach nauczyłem się też wysyłania mojego logicznego umysłu na urlop. Pamiętam moją pierwszą kolację w pierwszy dzień mojego pobytu w tym pięknym kraju. To było w jednej z plażowych restauracji w Arambolu na Goa. Czułem piekielny głód i postanowiłem zamówić coś najprostszego, żadnego tandoori – warzyw czy sera grillowanych w glinianym piecu, ryb i mięsa nie jadam, więc pomyślałem, że najszybciej przygotują mi „vegetable biryani” czyli zwykły tylko odpowiednio przyprawiony ryż z warzywami. Siedziałem przy stoliku z dużą grupą znajomych, którzy postanowili zamówić ryby, niektórzy młode rekiny, które jak się okazało dopiero powoli powracający z wieczornych połowów rybacy znosili z kutrów. Często do swoich dań znajomi prosili placki, desery i inne dodatki. Wielu z nich długo się zastanawiało co zamówić, dopytywało. Ja złożyłem pierwszy moje zamówienie, ale jedzenie dostałem ostatni po 3 godzinach gdy już moi znajomi zjedli swoje rekiny i desery, po czym zbierali się najedzeni do domu. Kilka razy pytałem o to, kiedy będzie mój ryż i zawsze słyszałem ponadczasową odpowiedź „two minutes”.To doświadczenie nauczyło mnie pokory i tego, że nic nie muszę rozumieć, rzeczy toczą się jakąś swoją koleją i tyle, a całą robotą, którą ja mam wykonać jest proste zaufanie i poddanie się temu, co się dzieje. Interesujące też, że przez dalsze 2 miesiące pobytu w Indiach rzadko czekałem na posiłek dłużej niż pół godziny nawet w najbardziej ruchliwych barach.
Przypomniały mi się te historie w momencie, gdy chciałem Wam opisać moją historię zmagań wizowych. Otóż w moim umyśle założyłem sobie, że przygody to się zaczną w Indiach, a w Polsce trzeba tylko dobrze się przygotować. Dowiedziałem się, że czas oczekiwania na wizy się skrócił do 10 dni ale uznałem, że skoro są święta, może jakieś urlopy to trzeba z wyprzedzeniem załatwić sprawę, po co niespokojnie robić coś na ostatnią chwilę? Zabraliśmy się więc z wyprzedzeniem z Anetą za nasze wnioski wizowe i już sam kontakt z tym formularzem, który wypełnialiśmy już przed rokiem, okazał się wyzwaniem. Anecie poszło lekko, a mój wniosek nie chciał iść naprzód. Gdy wypełniłem już te dziesiątki informacji typu miejsce urodzenie ojca i zapewniłem, że żaden z moich dziadków nie pochodził z Pakistanu, nie szło kliknąć naprzód. Klikałem i klikałem i nic. Aneta mi pomagała i dopiero gdy za 10 razem wpisaliśmy te same informacje na drugim komputerze udało się. Wizy złożyliśmy i ja po 2 tygodniach wybrałem się po odbiór. Najpierw dali mi paszport Anety: super, elegancko, wiza na 6 miesięcy wielokrotnego wstępu. Potem niestety ujrzałem moją wizę: 3 miesiące liczone od daty złożenia wniosku i 2-krotny wstęp do kraju. Gdyby jeszcze te 3 miesiące liczyli od daty przylotu jak robią w większości innych krajów byłoby dobrze, bo planowaliśmy jechać na 2,5 miesiąca. W tej sytuacji zabrakło mi 12 dni do planowanego wylotu. Kupiliśmy bilety lotnicze w najtańszej opcji bez możliwości zmiany dat lotu. Na dodatek gdyby tylko szło o wyprawę moją i Anety, ale już kilkoro naszych śmiechowych przyjaciół zdążyło kupić swoje bilety by dołączyć do nas na te ostatnie 2 tygodnie.
Zacząłem dochodzić w wydziale konsularnym ambasady o co chodzi i bardzo niemiły człowiek powiedział mi krzycząc na mnie, że jako „social worker” nie mam prawa być w Indiach dłużej niż 3 miesiące i żebym mu dziękował, że dał mi 2-krotny wstęp bo zaraz jak będę się dłużej pytał, zmieni mi na 1-krotny albo w ogóle skasuje wizę. Oczywiście nie pokazał mi przepisu, znajomi mówili mi, że to czysta loteria, raz czepiają się tego raz innego. Generalnie źle trafiłem z zawodem, jako ktoś kto zajmuje się sprawami społecznymi mogę być mniej mile widzianym gościem. Przyjedzie taki jeden społecznik z drugim i będzie szukał jakichś slumsów w Bombaju czy Kalkucie i jeszcze próbował tam podburzać ludzi i trąbić o tym, że w Indiach jest bieda. Gorsi mogą być tylko dziennikarze… szczęśliwie nie wpadłem na pomysł starania się o dziennikarską wizę.
Wróciłem do domu i czułem zupełne załamanie. Z desperacji podzieliłem się tym zdarzeniem na facebooku. Szczęśliwie znajomi zaczęli dzielić swoimi pomysłami. Propozycje te, choć z dobrego serca dawane, wydały mi się mało komfortowe, a czasem na granicy prawa, a mnie zależy bardzo na uczciwości i jak tylko mogę unikam „kombinowania w słusznej sprawie”. Mam też taką szczęśliwą właściwość, że nie potrafię udawać. Czyli jeśli miałbym symulować chorobę uniemożliwiającą mi wcześniejszy powrót, pewnie tak bym się w to wczuł, że i ta choroba by się naprawdę pojawiła. Najsensowniejsza, bo zupełnie uczciwa, wydała mi się propozycja by po skończeniu zaawansowanego kursu z dr Katarią polecieć z Indii po prostu do innego państwa na przykład Sri Lanki i tam aplikować o drugą wizę. Ale z drugiej strony czy skoro takie wyzwania stwarzają mi urzędnicy indyjscy w Polsce, to skąd mam pewność, że akurat Ci na Sri Lance będą akurat bardziej wyrozumiali i sprzyjający?
Postanowiłem więc spróbować co się da zrobić tu na miejscu. Wstałem o 3 w nocy bo przez myślenie o tej sprawie nie mogłem spać. Napisałem do doktora Katarii. O 6 nad ranem miałem już list zapraszający od niego. Doktor w nim pisze, że zaprasza mnie do siebie na treningi i w podróż do Indii z odwiedzinami w klubach śmiechu, zapewnił też, że ludzie z klubów śmiechu od New Delhi po Koczin czekają na mnie i zapewnią mi noclegi. Napisałem też list, gdzie tłumaczyłem, że sam moją pracą jogina śmiechu pracuje na dobry wizerunek Indii, wspomniałem, że w kilkunastu miastach pokazywałem moje zdjęcia z podróży i zachęcałem ludzi do wybrania się do kraju, gdzie codziennie rano w parkach tysiące ludzi się wspólnie śmieją. Zadzwoniłem do ambasady powtarzając sobie cały czas w umyślę mantrę sat nam (jestem Prawdą). Inny człowiek odebrał. Tym razem naprawdę miły. „Proszę przyjść, przynieść paszport, zobaczymy co się da zrobić”. Zaufałem mu i przyszedłem. Przeczytał list od doktora Katarii. Zaczął się głośno zastanawiać, czy w wypadku praktyki jogi nie potrzeba innego rodzaju wizy niż turystyczna. Ja tłumaczyłem, że to joga łączy się z turystyką i opowiedziałem mu na czym polega joga śmiechu. Wziął paszport, list od doktora i mój list. Powiedział, że zadzwoni do mnie. Czasem pojawiają mi się lęki, ale nie wkręcam się w nie, dalej się śmieję i ufam, że Bóg też się śmieje razem ze mną.