Wstałem wcześnie rano, miasto wygląda inaczej niż zwykle, kobiety klękają przed domami i rysują kredą tajemnicze symbole wyglądające jak jantry, nakładają pośrodku tych mandali kupy krowie i w nie wkładają kwiaty. Wiadomo, nie ma lotosu bez błota i kupka krowia też święta. Niektóre przygotowały już na murku kilka takich kupek z kwiatkami na najbliższe dni i teraz wystarczy tylko jeden ruch dłoni. Faceci piją czaj i myją zęby na ulicy. Kobiety też czasem myją. Nie ma sprzedawców kokosów, owoce czekają na nich przykryte folią, z tyłu nich jacyś ludzie doją krowy. Czy sprzedadzą mi kokosa? Nie, coconut people dopiero przyjdą. Kiedy? Przyjdą. Aha. Nagle podjeżdża na rowerze facet z termosem z czajem i plastikowym kubeczkami, chętnie wezmę.
Wchodzę do świątyni. Kobiety nakuwają pomarańcze na ustawione przed świątynią widły Sziwy. Obchodzę dookoła główną część z leżącym bykiem Sziwy – Nandim i lingamem razem z miejscowymi, daję kilku sadhu drobniaki, jak wyciągają ręce po więcej kłaniam się im w namaste. „Rice, rice, rice” ciągle słyszę mantrę tych uduchowionych kloszardów i znam na pamięć mudrę wkładania złączonego kciuka z palcem wskazującym do ust. Problem żebrania jest tu wyzwaniem chyba dla wszystkich przyjezdnych. W Tiruvannamalai jest naprawdę zatrzęsienie żebrzących. Albo nauczysz się ich ignorować albo częstować naprawdę drobnymi za które niewiele kupią albo zbankrutujesz. Możesz jeszcze próbować zmienić świat i szukać rozwiązań spod znaku „wędka nie ryba”, ale po pierwsze wątpię by oni byli zainteresowani zmianą swojego losu, a po drugie zobowiązałem się w ambasadzie, że takich rzeczy nie będę robił na mojej wizie turystycznej. Gdy obsiadło mnie kilkunastu pomarańczowych „wyrzeczeńców” pomogła mi ich odgonić Niemka, która powiedziała mi, że przyjeżdża tu co roku od 1979 roku i niektórzy z tych sadhu już za tamtych czasów żebrali. Mówiła też by im nie dawać, bo w aśramie Ramany dostają jedzenie za darmo i ubrania, więc nie umrą z głosu. Z Anetą znaleźliśmy nawet szpital dla sadhu świadczący im bezpłatną pomoc medyczną. Czytałem w książkach, że sadhu mogą też za darmo podróżować koleją.
Ale żebrzą nie tylko sadhu. Facet dość elegancko ubrany i niczym nie różniący się wyglądem od sprzedawców w sklepach złapał mnie dwoma rękoma za dłoń w silnym uścisku i opowiadał swoją historię: klasyk, bida z nędzą, dużo dzieci, brakuje na ryż. Dałem mu 20 rupii (ok 1 zł, ale w Indiach kupi się za to najtańszy posiłek od ulicznych sprzedawców) co jest nawet moją podwójną czy potrójną stawką dla sadhu, a ten zaczął wybrzydzać, „no daj mi 500 rupii”. „Nie jestem bankiem” – odpowiadam w takich sytuacjach i idę.
Wczoraj byliśmy na sesji jogi u Magi na dachu naszego hotelu i tak pięknie rozciągnięci udaliśmy się na prowadzoną przeze mnie sesję jogi śmiechu. Było bardzo fajnie bo słońce grzało akurat nie za dużo i mieliśmy cudowny widok na świętą górę Arunachala. Myślałem, że nikt nas nie widzi bo hotel ma kilka pięter, ale już kilka osób zdążyło zagadać mnie mówiąc, że słyszeli śmiech i pytali kiedy będzie następna sesja. Dziś zaplanowałem sesję o 17.30 przy zachodzie słońca i mam nadzieję, że dopiszą zarówno nasi polscy znajomi jak i tutejsza duchowa międzynarodówka. W ogóle spotykamy tutaj dużo Polaków, na przykład Stefana, który jest już na emeryturze i wynajął sobie domek, kupił rower i przyjeżdża na całe zimniejsze pół rok, medytuje, jeździ rowerem po górach, wygląda na szczęśliwego.
Wybraliśmy się też do największego kompleksu świątyń hinduistycznych w mieście, choć oprócz nas było trochę białych to miałem wrażenie, że do nas podchodzą wszyscy szczególnie chętnie. Wołają, podają dłonie, robią sobie z nami zdjęcia: pielgrzymi, dziewczynki, które przyjechały na konkurs piosenki, wycieczki szkolne. Ja cieszę się tą popularnością, chętnie pozuję z nimi, ściskam wszystkim dłonie i powtarzam ze spokojem setny raz „my country Poland in Europe”. I tyle pięknych uśmiechów nam towarzyszy po prostu wszędzie.
W restauracjach, w których bywamy wszędzie widzimy plakaty z satsangami. Udzielają ich Hindusi, ale też często Niemcy, Rosjanie, Amerykanie. Nie znamy nikogo z tych osób, zazwyczaj na plakacie jest zdjęcie, jakieś uduchowione imię typu Shanti, Ananda czy Prema i kilka zdań: coś o ciszy, prawdziwej natury, medytacji i tak dalej. Ze zdjęć niektórzy wyglądają bardzo sympatycznie i lekko, niektórzy wzbudzają w nas wręcz niepokój. Więc zdjęcie jest kluczowym czynnikiem decydującym o tym czy przyjdziemy do nich czy nie. Jedna kobieta chyba Amerykanka, Deva Jeszcze Coś Tam Ananda jest bardzo smutna, na tle ognia mówi o potrzebie śmierci ego i wszystkiego co jest dla nas ważne, obiecuje, że się narodzimy na nowo po spłonięciu ego, ale jak oceniam zdjęcie to ona wygląda tak jakby jeszcze nie wyszła z żałoby po swoim ego.
Pojawiła mi się przewrotna myśl, że moglibyśmy z Anetą udzielać potencjalnie takich satsangów, dla dobrego marketingu przydałyby nam się jakieś może trochę bardziej „uduchowione” imiona i ładne plakaty. Nie podchodzę do tego cynicznie, mam szczere poczucie, że jakbyśmy zaproponowali wspólną medytację, stworzylibyśmy wokół siebie pole spokoju i ludzie by cieszyli się większym spokojem. Trochę tak jak na moich warsztatach. Do tego można by dodać trochę śmiechu, inspirujące prawdziwe historie z naszego życia i już jesteśmy Guru i Góra. Zamierzam jeszcze trochę poczekać z tym eksperymentem ale nie do następnego wcielenia. Póki co zamierzamy się wybrać do German Bakery czyli niemieckiej piekarni na satsang z nauczycielem z Rosji który nawet ładnie się uśmiecha na zdjęciu, by dać Wam znać jak to wygląda.
***
Położyliśmy się spać przed 9. Najpierw zbudził nas pan ze sklepu z produktami ekologicznymi, który zapytany 2 dni temu o maty do jogi powiedział, że załatwi nam pewnie na wieczór ale już na 100% rano następnego dnia. Gdy stawiliśmy się rano powiedział, że będą ale już na 100% na 17. Gdy przyszliśmy po 17 powiedział, że nie ma jeszcze ale na 20 dowiezie nam do hotelu. By dowiedzieć się, gdzie jest hotel wziął na motor naszą koleżankę Elę, która mieszka w tym samym miejscu i też chciała kupić mate i razem z synkiem odjechali wysłużoną „Hero – Hondą”. Gdy szybko się ubraliśmy i otworzyliśmy drzwi, stał w nich ten gość wraz z pomocnikiem i dwoma ładnymi matami porządnej jakości „przyjechaliśmy bo troska o dobro klienta jest naszą najwyższą wartością” powitał nas niczym specjalista od marketingu. Zadowoleni, że na poranną jogę z Magą mamy maty, położyliśmy się spać.
O 23.30 zbudził nas znowu hałas silnika, mocne męskie głosy, wreszcie pukanie do drzwi. Pojawił się Shankar, właściciel pensjonatu wraz z 2 innymi facetami i trzymali jakieś zawiniątka w czarnych plastikowych workach. „Wasze torby dotarły”. Wow! Jeszcze dzwoniłem o 16 i mówili, że przetransferowali je na lotnisko w Chennai i że się będą kontaktować, a jeszcze dziś są u naszych drzwi. Odnalazłem szybko zgłoszenie zagubienia bagaży, które panowie musieli zabrać i nie chcieli mi dać żadnego pokwitania odbioru bagaży, które jest potrzebne byśmy mogli otrzymać rekompensata od ubezpieczyciela. Panowie, którzy przyjechali czymś w rodzaju dużej motorikszy mówili tylko po tamilsku i Shankar ich tłumaczył. Wyglądali na zwykłych rikszarzy a nie kurierów Air France. Pospiesznie wyciągnąłem kartkę przez Shankara poprosiłem by przepisali numer zgłoszenia, wpisali datę odbioru i godzinę i podpisali się. I tak powstał kwit, który mam nadzieję, że będzie honorowany. Z radości zacząłem się wypakowywać, ale towarzyszyło mi poczucie, że tych wszystkich rzeczy już nie potrzebuję, tak cudownie żyje się bez majtek, ręczników czy jakichś tam suplementów.
fot. Piotr i Aneta Bielscy