Skip links

Kochaj wszystkich, służ wszystkim

2 Saie
Po lewej Sai Baba Z Shiridi, po prawej Sathya Sai Baba u którego gościmy 🙂

W czasie mojego poprzedniego pobytu w Indiach spotkany na ruchliwej ulicy Bangalore mężczyzna z południowej Afryki zatrzymał mnie i serdecznie przywitał, będąc pewnym, że spotkał mnie w Puttaparthi. Podobnie w pociągu z Hajdarabadu do Koczinu para Hindusów mówiła mi, że widziała mnie właśnie u Saia. Aż wreszcie Sai zaczął pojawiać się w moich snach, tańczyć, klaskać, śmiać się. Wystarczająca ilość powodów by wybrać się do aśramu Sai Baby w Puttaparthi, szczególnie, że Aneta bardzo pozytywnie zapatrywała się na mój pomysł. Do listy powodów mógłbym jeszcze dodać zaproszenie do wspólnego śmiania się od Sheeny, mojej koleżanki z kursu nauczycielskiego jogi śmiechu, jedynej zachodniej fryzjerki w Puttaparthi.
 
W Polsce kojarzyłem tylko Sathyę zmarłego niedawno guru z obfitą czupryną ciemnych, kręconych włosów. Gdy trafiłem do Indii za pierwszym razem poznałem również jego poprzednie wcielenie – XIX-wiecznego siwego guru zawsze obwiązanego pomarańczową opaską na głowię, z miejscowości Shiridi. Obaj mają bardzo dużo wyznawców, a Sai Shiridi dużo świątyń, rikszarze często mają jego podobiznę nalepioną na szybie i od niejednego słyszałem, że to jego ulubiony bóg. Chętnie sławią jego dobroczynność i pomoc najuboższym. Niektórzy wyznawcy tego dawniejszego Saia nie uznają Sathii czyli guru znanego na całym świecie jako Sai Baba jako jego kolejnego wcielenia, ale powszechny jest szacunek dla obydwu. Dostałem kiedyś w pociągu zakładkę z wizerunkami obydwu Saiów i napisem „dzięki Bogu, przez Boga i dla Boga”.
IMG_0677
Jak podróżujesz po Indiach masz dwie zasadnicze możliwości: podróżować jak burżuj, zachodni człowiek czyli korzystając z taksówek czy klimatyzowanych szybkich autobusów lub jak miejscowy próbując zmieścić się w wiecznie pełnych i kosztujących grosze autobusach. Ja próbuję naprzemiennie obu stylów, miejscowe autobusy mają tą poważną wadę, że oprócz przeładowania mają tablice z oznaczonymi miejscowościami jedynie w miejscowych jeżykach czyli jak to nazywam „wężach i spiralkach”. Choć na szosach są oznaczenia łacińskimi literami typu „Hyderabad 523 km” to na autobusach ich nie ma, tak jakby hinduskie władze założyły, że zagraniczne towarzystwo raczej nie będzie z nich korzystać. Jak próbowałem w zeszłym roku wsiąść na dworcu w jakiejś miejscowości, w której miałem zmienić autobus w Tamilnadu przez godzinę pytałem się miejscowych o Munnar do którego jechałem. I tak puściłem 50 autobusów bo wynikało, że nie (choć czasem tutaj każdy co innego rozumie przez kiwanie głową) wreszcie pojawił się pusty autobus i nagle ze wszystkich stron dworca wybiegli ludzi i zaczęli wrzucać do niego buty, torby, szale, banany i kokosy. Okazało się, że to był właśnie ten mój i wszystkie miejsca zostały skutecznie zarezerwowane, a mnie czekało 5 godzin jazdy w górskich warunkach kucanych.
IMG_0678
Poprzednio poszaleliśmy z Anetą biorąc taksówkę z Tiruvannamalai do ośrodka jogi śmiechu za Bangalore czyli na dystans około 200 km za 5000 rupii (około 250 zł ) i teraz postanowiliśmy spróbować podróżować jak zwyczajni Hindusi. Doktor Kataria powiedział, że autobusy bezpośrednio do aśramu Sai Baby zatrzymują się koło naszego śmiechowego ośrodka, więc wsiedliśmy do jego auta i asystent doktor wysadził nas na drodze szybkiego ruchu w punkcie rozwidlenia się na dwie drogi – obydwie prowadzące do Hajdarabadu. Pomocny asystent porozmawiał w miejscowym języku z panią sprzedającą olbrzymie pomelo by nam powiedziała który z autobusów jedzie do Saia, podziękowaliśmy mu za pomoc i zamówiłem sobie kokosa i kupiłem największe pomelo by zaskarbić sobie jeszcze większą sympatię naszej zawiadowczyni ruchu. Pan mający obok wózek z czajem załatwił nam skrzynkę po coli i mieliśmy w ten sposób siedzenie na naszym małym dworcu.
 
Nagle usłyszeliśmy radosne bębny, dzwonki i zobaczyłem, że idzie szosą w naszym kierunku cała pielgrzymka. Przypomniały mi się radosne chwile w Bombaju, gdy ludzie z jakiejś wioski przeszli 100 kilometrów ze skrzynką ze swoimi bogami. Policja wstrzymała ruch, grali skoczne rytmy na tablach i ludzie tańczyli, przechodnie przyłączali się i oczywiście pośrodku tego ja klaskałem i skakałem do woli. Potem gdy bogowie weszli do świątyni, dostali swoje banany i kokosy, zaproszono mnie na plażę gdzie przy muzyce na żywo puszczono skrzynkę z bogami na wody. Myślałem, że szykuje się podobna impreza, zacząłem klaskać do rytmu i uśmiechać się do idących, kolorowych ubranych ludzi, lecz oni nie odwzajemniali spojrzeń a ni mojej radości. Aż doszli do nas ci z końca i okazało się, że nieśli udekorowane kwiatami i palmowymi liśćmi ciało. Nasza intencja obejrzenia hinduskiego pogrzebu w ten sposób została spełniona.
rowerzysta
Widziałem, że nasza zawiadowczyni ruchu jest zajęta wydawaniem owoców i rozmowami, a autobusy jedynie zwalniały koło nas bez zatrzymania. Więc na wszelki wypadek wołałem do niej pokazując na autobusy i w ten sposób dowiedziałem się, że dwa autobusy które zdążyły nam uciec jechały właśnie do Puttaparthi. Pan od skrzynki pokazywał nam na jakieś takie tłuste snacki w kolorze żółtym, najpierw myślałem, że chciał byśmy je kupili w zamian za użytkowanie skrzynki, a potem uznałem, że chodziło chyba o wskazanie koloru autobusów jadących w pożądanym przez nas kierunku. Po przegapieniu dwóch autobusów uznałem, że trzeba spróbować autostopu i kierowcy chętnie się zatrzymywali ale po pierwsze rzadko kto mówił cokolwiek po angielsku, a po drugie kiwali raczej przecząco zapytani o Sai Baba Ashram. Aż pojawiło się białe nieduże autko osobowe z którego wysiedli dwaj goście i podali jakieś drobniaki przez okno kierowcy. Nieoznaczona taksówka? Zacząłem rozmawiać z kierowcą i jego kolega, który został z przodu ale ich znajomość angielskiego była chyba nawet mniejsza niż moja znajomość jeżyka stanu Karnataka o nazwie kanada Szczęśliwie nagle w zasięgu wzroku pojawił się nie wiadomo skąd jakiś młody Hindus w t-shircie z napisem po angielsku i spodniach skate’a. Tak, ten to będzie znał angielski – podbiegłem i przyciągnąłem go do moich rozmówców. Ustalił, że oni jadą do wioski 20 kilometrów stąd ale w naszym kierunku i nas zostawią na lepszym przystanku autobusowym. Okiej, okiej, thank you, namaste.
 
Nasz kierowca jechał bardzo szybko, dziarsko trąbiąc i wymijając pstrokate ciężarówki, których każda z nich jest unikalnym dziełem sztuki i świadectwem głębokiej wiary, pełne siana i ludzi wozy z rogatymi wołami, krowy, kozy i innych użytkowników drogi. W pewnym momencie zaczął nas się o coś pytać? Ja odpowiadałem uproszczoną wersją angielskiego za to obfitującą w gesty, „we go Sai Baba Ashram Puttaparthi bus good”. W pewnym momencie rozczarowany swoim angielskim, spróbowałem zmienić angielski na język Gibberish, który składa się z samych słów które nie istnieją w żadnym języku, a którego praktykowaliśmy sporo przez ostanie dni. Doktor Kataria mówił nam, że jak do niego dzwoni jakiś doradca finansowy czy telemarketer to od razu odpowiada w Gibberish, raz się zdarzyło, że niestrudzony marketer pomyślał, że mówi po hiszpańsku i połączył go z hiszpańskojęzycznym kolegą.
 
Anetka mówi, że ten Gibberish to nie najlepszy pomysł, lepiej zrozumieją polski bo przynajmniej intencja porozumienia się będzie klarowniejsza. Więc mówię wolno po polsku, tak jak mówiła moja babcia gdy chciała by zrozumieli ją moi znajomi z zagranicy. No i udało się, pan wykonał uniwersalny gest, który był jednoznacznie finansowy, gdyż polegał na pocieraniu palcem wskazującym kciuka tak, jakby chciał powiedzieć „ecie pecie”. Money? Zapytałem? „Mani mani” – usłyszałem. How much? – to było już za trudne pytanie. Wyjąłem szczęśliwie newsletter Aśramu Ramany Maharishiego i napisałem na marginesie „100?”. On dopisał jeszcze jedno zero. Czyli tysiak za podwiezienie na miejsce? Kurs taxi na tym dystansie wynosił 3000 rupii. Składam dłonie pytam „Sai Baba one thousand rupees?”. Kiwanie głową, które jest wyraźnie na tak. W ten sposób w rekordowym czasie nieco ponad 2 godzin byliśmy na miejscu przy samych drzwiach aśramu. Po drodze mijaliśmy wiele wiosek z plakatami Saia i jego myślami najczęściej „Love all, serve all” (kochaj wszystkich, służ wszystkim) i „help ever, hurt never” (pomagaj zawsze, nigdy nie rań) – do tej drugiej mieliśmy ochotę z Anetą dostawić gwiazdkę z jakimś wyjaśnieniem, jak rozumieć to „ranienie” i zastrzeżeniami chroniącymi przed wpadnięciem w jakieś manipulacje. Ale nie o to chodzi by wchodzić w jakieś intelektualne rozważanie, wystarczy popatrzeć na te dzieci, na te kozy, na te góry i riksze i czuć, że wszystko jest doskonałe, po bożemu tak jak ma być, Na koniec nasz kierowca wyraźnie zadowolony również z napiwku złożył dłonie jak do modlitwy i z błyskiem w oku zawołał „Baba, Baba, Baba!”. I poczułem, że to za sprawą samego Baby tak dobrze nam poszło.
 
Teraz czekało nas zakwaterowanie na terenie Babalandu. Ubrani na biało strażnicy przepuścili przez maszynę jak w Sejmie czy na lotnisku nasze plecaki, dalej osobno ladies, osobno gentleman, oklepali mnie ale bez cienia podejrzliwości, z błyskiem w oczach i dużą serdecznością. Mamy taki ćwiczenie jogi śmiechu, gdzie rozkładamy ręce i poddajemy się wyobrażonej kontroli na lotnisku ze śmiechem. OK, możemy kierować się dalej do biura zarządzania zamorskimi wyznawcami (overseas devotees). My nie uważamy się za wyznawców Sai Baby, ale chętnie odwiedzamy aśramy i świątynie różnych mistrzów w Indiach, łącząc się tylko z samym światłem, które poprzez nich dalej błyszczy. Trzeba było przejść niezły kawałek do północnej części aśramu gdzie mieści się departament zamorski, tam znów skanowanie plecaków, zapytali nas o szampony, tak kosmetyki, tamto też kosmetyki, okiej, okiej i funkcjonujący tu jako dzień dobry, do widzenia, dziękuję, proszę i kocham cię „sai Ram!”. Czas na wypełnianie papierków, data przybycia do Indii, gdzie byliśmy, gdzie będziemy, numer wizy, paszporty, adresy, miejsca pracy. Spokojnie wypełniamy. Czas na zdjęcie. Kierują nas do pokoju gdzie siedzi ubrany na biało chłopak z pecetem niezłym jak na lata 90-te, który ma podłączoną małą zewnętrzną kamerkę internetową. Cyk, są zdjęcia, zapisuje pliki w nazwie wpisując numer paszportu, nasze imiona i nazwiska. Ale bardzo mili są wszyscy urzędnicy Sailandu naprawdę gdyby wszyscy celnicy i ochroniarze byliby tacy nikt by już nie miał potrzeby śpiewać „Imagine” Lennona.
 
Teraz rozmowa z panem od pokojów. Prosimy o pokój rodzinny. Mamy na niego szansę jako małżeństwo i to jeden z powodów dla których warto formalizować związki. Jeśli bylibyśmy związkiem nieformalnym Aneta trafiłaby do pokoju z innymi paniami w innym budynku, a ja do męskiej kwatery w drugiej części aśramu. Pan się upewnia czy nasze małżeństwo jest prawdziwe, zaczynam kręcić pierścionkiem na palcu. Okiej, okiej. Ile dni? Płacimy i dostajemy klucz. Za niecałe 30 zł możemy tu mieszkać przez 4 dni we własnym 2-osobowym pokoju. Gdy mamy wyjść nagle 2 panowie ubrani na biało podnoszą nasze plecaki i kładą na głowach, dla mnie jest godnym podziwu ile hinduscy mężczyźni i kobiety potrafią unieść na głowie jednocześnie zachowując prosty kręgosłup. Panowie prowadzą nas do innego „Sai akademika”, wchodzimy na drugie piętro i wchodzimy do pokoju ze stopami Baby na drzwiach. Sięgam po portfel i chce zostawić im napiwek, 60 rupii – słyszę – ustalona cena. Nawet mi to odpowiada, że wszystko ma swoje ustalone ceny.
Anetka kartofle-001
Chodzimy po terenie aśramu i czujemy ogromny spokój, jest nam tu po prostu dobrze. Sai wyraźnie lubił słonie bo takie wesołe słonie stoją obok boga ze słoniową głową Ganesza który pilnuje wszystkich bram, sporo świątyń, budynków mieszkalnych, rożnych biur, nawet na terenie aśramu jest bank i biuro public relations Sai Baby. Przeszliśmy się po miasteczku wieczorem, portret Saia wisi w każdym sklepie i restauracji a biznesy nazywają się na przykład „Sai electrics”, nawet billboardy znanych firm jak na przykład LG czy State Bank of India mają wizerunki Saia. Każdy rikszarz ma na tyle rikszy przyczepiony elegancki portret Saia nawet muzułmanie którzy z przodu mają napis „Masha Allah” i półksiężyc z gwiazdką. Miasteczko jest jak na Indie super czyste i zadbane, a sprzedawcy uprzejmi, zupełnie inni niż nachalni nagabywacze na Goa gdzie nie można było na coś spojrzeć bez rozpoczęcia rozmowy o kupnie i słuchania bujd o „super cenach przygotowanych specjalnie dla ciebie, my friend, dawaj drug” . Nie ma potrzeby się targować bo ceny jakie podają są bardzo przystępne typu 10 zł za spodnie.
 
Poszliśmy też na kolacje do restauracji z ogrodem na dachu i podziwialiśmy jak latało stado wielkich nietoperzy. Dosłownie tysiące nietoperzy unosiło się nad aśramem i obsadzało uschłe drzewo. Niestety jedne nietoperz nasiusiał na Anetkę przez wiszącą nad nami siatkę i musieliśmy wejść do centralnej, krytej części dachu bez widoku . Przypomniało mi się, że nietoperze miały sporą zasługę w moim życiu, gdyż chyba jako pierwsze przekonały mnie, że w życiu nie ma przypadków i istnieje magia, przeznaczenie i jakaś centralna koordynacja tego wszystkiego. Byłem w trzeciej klasie podstawówki gdy pani Renata przyniosła do świetlicy sennik egipski. Interpretowała dzieciom sny, co znaczy konik, co znaczy mama. Ja powiedziałem, że mi się śniły nietoperze Pani Renia zadrżała. A ja wiedziałem o co chodzi. Zapytała czy coś jeszcze się śniło. Łóżko, babcia leżała w łóżku. Pani sprawdziła znaczenie łóżka i zamknęła książkę, „dziś nie będziemy interpretować snów Piotrusia”. Za dwa dni babcia zmarła. Ale teraz batmany nie kojarzą mi się źle, uważam, że to umysł tworzy interpretacje rzeczywistości, a poza tym to wspaniałe zwierzęta, nawet wziąłem udział w akcji w ich obronie bo cywilizacja im coraz bardziej szkodzi. Poza tym energia nietoperzy nad aśramem była mistyczna, ale nie złowroga. Swamy’s Bakery to cudowna restauracja wegańska, organiczna, bezglutenowa, gdzie tylko używa się filtrowanej wody do mycia warzyw z naprawdę wyszukanymi daniami z czarnej kaszy jaglanej, różnymi rodzajami naleśników. Kolacja dla dwojga z deserem owocowym kosztowała nas łącznie 17 złotych, w aśramie zaś można jeść za złotówkę i mieszkać przez 2 miesiące w roku.
 
Zasnąłem od razu spokojny i zbudziłem się wypoczęty o 5 nad ranem. Czytałem w rozkładzie jazdy aśramu, że o 5.20 zaczyna się ommmowanie i chodzenie dookoła mandiru świątyni więc od razu zerwałem się. Ubrałem się w moje świeżo nabyte białe ciuchy i udałem się do głównej świątyni Zamknięta, pan na biało z niebieską harcerską Sai-chustką powiedział, że dopiero darshan będzie o 7.30. Nagle zobaczyłem, że grupa mężczyzn siedzi tak po prostu na ulicy przed bramką jakby medytowała. Inny miły Sai-ochroniarz pokazał mi, że mam zdjąć buty i usiąść. Miejsca równo wydzielone jak w kinie po 5 mężczyzn w rzędzie. Usiadłem w drugim rzędzie i podszedł do mnie pies, zaczął się łasić, pogłaskałem delikatnie i położył się obok mnie dokładnie na miejscu do siedzenia. Panowie coś zawołali do psa, nie słuchał, więc pozwolono mu zostać i za mną i psem uformował się następny rząd. Nagle kazano nam wstać, panowie na przedzie podali sobie dłonie i pojawiło się kilku muzyków z bębnami, harmonium i zaczęli grać, a my mogliśmy klaskać. Hahaha, mogę sobie poklaskać jak na jodze śmiechu. Pan za mną miał czapkę typową dla muzułmanów, a biały chłopak z mojego rzędu poduszkę do medytacji i torbę. Jeden Sai-ochroniarz podszedł, zbadał jego torbę, okiej, okiej. Naprzeciwko nas może jakieś 100 metrów od nas stała kolumna kobieca, panie śpiewały, miały też swoje muzykantki na przedzie, najpierw je dopuszczono do Ganesza, mantra om gam Ganapati namo namaha, jak znikły nam z pola wzroku to nasza męska kolumna, która już liczyła przynajmniej 200 chłopa, mogła ruszyć.
Sai hahaha
Szliśmy wolno zatrzymując się przy różnych ołtarzykach. Ideą Saia było znalezienie esencji wszystkich religii więc na naszej trasie często też pojawiają się krzyże i półksięzyce czy figurki Buddów czy buddyjskiej bogini Tary wszystko oczywiście w radosnym, kolorowym Hindu style. Nagle nie wiem jak to się stało ale chłopak koło mnie z poduszką zamienił się w hinduską dziewczynkę może 8-letnią. Mantry raczej znane mi klasyczne, Govinda Jaya Gopala Jaya, plus zremiksowane z nimi pozdrowienia dla Saia „Om Sai Ram”, „Sathya Sai Namaha” itp. Obeszliśmy cały teren dookoła świątyni i wróciliśmy do kapliczki z Ganeszem. Tam było dużo pań z kokosami, niektóre na miejscu rozłupywały kokosy i dzieliły na pół. Służba Saia przyjmowała kokosy kładła na miski i zgarniała kokosy ze starszych misek do worków po ryżu. Kochaj wszystkich, służ wszystkim! Om Sai Ram i do przodu! 🙂