Normal
0
false
false
false
EN-US
X-NONE
X-NONE
MicrosoftInternetExplorer4
Błękitny wóz ciągnięty przez 2 białe woły z dzwonkami, a na wozie chłop w tradycyjnym lungi na górze siana. Riksza, w środku której siedzi i śmieje się, cudownym sposobem skompresowanych, 20 dzieci. Starsza pani w sari, co siedzi w lotosie przed swoim domem, całym zielonym z dachem z ryżowej strzechy. Dziewczynki rozmawiają z mamą, której akurat kot wszedł pod sari i wystaje sam ogon. Strach na wróble, ubrany na biało, jak niemal wszyscy uduchowieni ludzie w aśramie, pośrodku pola ryżowego pod palm. Drzewo banianu, którego gałęzie jakimś cudem przerodziły się w kolejne pnie. Nietoperze zwisające na tym drzewie, bawiące się razem w parach, sympatyczne wiewiórki z czarnymi płachtami batmana. Widok na dużą górę i posągi Hanumana i Sziwy. Ceremonia ognia w świątyni Durgi – przy palenisku z braminem grupa ludzi po kolei wrzuca co chwilę garść ryżu do ognia. Wszystko mieści się we mnie, ale fotografuję to tylko błyskiem oczu. Komentuję samą obecnością. Za każdym razem gdy coś mnie korci by robić zdjęcia, traktuję powstrzymanie się od nawyku ciągłego tworzenia obrazów i zabierania migawek wszystkiego jako duchową praktykę. Chcę doświadczać tego, zintegrować się z tym, być częścią tego pięknego świata.
Co czwartek po zachodzie słońca nad świętą rzeczką Puttaparthi czyli Chivatri odprawiana jest specjalna ceremonia. Ten ukochany mały Ganges Sai Baby wygląda obecnie trochę smutno, kawałkami jeszcze można nazwać go rzeką, a fragmentami to jest ledwie kałuża, w której jeszcze na dodatek kobiety robią pranie i rozwieszają ciuchy na pobliskich drzewach lub rozkładają na ziemi. Strumyk wygląda jakby miał wyschnąć, ale jakoś płynie dalej.
Tego dnia na „plaży” tuż przy dróżce która prowadzi wprost od aśramu Sai Baby rozłożono dwie płachty – jedną dla kobiet, drugą oddaloną o 2 metry dla mężczyzn. Przy samej rzece zbudowana mini kapliczkę Baby, na przykrytym płachtą stole stanął portret idola z bujną czupryną, oczywiście na nim zawisnął wieniec kwiatów, a przed nim usypano z piasku kwiatki oraz napis „We”, serce i „Baba”. Słyszeliśmy śpiewy z daleka więc przyszliśmy przed czasem. Dwóch małych chłopców może 7-latków zrobiło nam kropki z popiołu na czole, pokazali nam, że trzeba zdjąć buty, bo to już jest święta przestrzeń i, że mamy usiąść osobno na obydwu płachtach. Z czasem płachty się zapełniły a ja byłem chyba jedynym obcokrajowcem wśród mężczyzn. Jestem ostrożny z robieniem zdjęć w miejscach kultu, ale jak zobaczyłem, że kilkoro Hindusów w rzędach przede mną wyciągnęło komórki i robi zdjęcie polowej kapliczki, a jedna pani z Zachodu wyjęła tablet i podeszłą na sam przód by nagrać ceremonię, nie wytrzymałem i pozwoliłem sobie również na działanie. W tym momencie fotografowanie było po prostu zintegrowaniem się z otoczeniem.
Klimat panujący na „Sai plaży” był wyjątkowy, dużo bardziej mi odpowiadał niż codzienne modły i śpiewy tysięcy ludzi w głównej świątyni Sai Baby. Tam wszystko jest takie uregulowane, nie wolno wnieść książki, pióra, nawet wyłączonego telefonu i klimat jest tak monumentalny jak czerwona płachtą, która odsłania się i zakrywa mauzoleum Baby z białego marmuru. I jeszcze ci wszyscy „sewasowie” czyli służbiści Saia, którzy co krok sprawdzają cię, oklepują jak jajko na miękko, skanują, oglądają torby! Fakt, że jak na ochroniarzy robią to taktownie, a niektórzy nawet mantrują wyciągając mi na wierzch kieszenie, ale po tygodniu pobytu można mieć dość tych ciągłych procedur bezpieczeństwa. Fakt, że w jodze śmiechu mamy ćwiczenie, w którym śmiejemy się z lotniskowych procedur, ale też jestem ostrożny ze śmiechem bez kilku zdań wytłumaczenia. A tu nad rzeką nikt nie myślał o kontroli. Czuć było, że przyszli tu głównie miejscowi, którzy się znają. Pieśni uwielbienia czyli badżany grzmiały donośniej i głębiej, można było klaskać do woli (poznałem też nieznane sposoby klaskania, na przykład uderzanie dłonią w kolano lub otwartą dłonią w pięść). Mnie z Anetą ucieszył nasz ulubiony badżan o górze Arunaczali, którą odwiedziliśmy na początku stycznia , ach „Arunaczala Sziwa, Arunaczala!” – przy tej melodii w Tiruvannamalai szaleliśmy razem z duchową międzynarodówką. Tutaj w Puttaparthi jest jeszcze grzeczniej niż w Tiru, choć i tam tylko wybrani pozwalali sobie na jakiś ruch z ciała inny niż drapanie się lub taniec. Jednak muszę to przyznać, bliższa jest mi duchowość, która uruchomia ciało, bardziej aktywne wersje jogi, tańce sufich, medytacje dynamiczne Osho… Cisza, która wypływa z głośnej praktyki jogi śmiechu wydaje się być jeszcze głębsza, bo ciało mogło się wyszaleć, wyrazić. Gdy jest takie niewyrażone ciągłe grzeczne siedzenie może powodować wręcz niepotrzebne tłumienie tego impulsu do ruchu.
Kulminacyjnym punktem ceremonii było podpalenie wielkiego świecznika, którego trzymało dwóch mężczyzn machając nim, inni podchodzili chcąc dotknąć języków ognia tak jakby sam Baba był tym ogniem. W trakcie śpiewów kolejne osoby zupełnie naturalnie znosiły olbrzymie garnki i reklamówki pełne jedzenia po czym kładły to za ołtarzykiem Baby. Baba znaczy ojciec, więc czułem, że dobry ojczulek zabierze się za karmienie dzieci. Aneta miała wczoraj ciekawą obserwację: tutaj tylu mężczyzn pięknie przytula swoje dzieci, wozi je na motorach (najczęściej po kilka sztuk), podczas gdy kobiety wydają się chłodniejsze i mniej czułe. Faktycznie potwierdzają to moje odczucia. Odwrotnie niż u nas, mężczyźni tu dużo więcej przytulają się. W Polsce jak dziewczyny trzymają się za dłonie większość ludzi uzna to za przyjacielską czułość, gdy zaś trzymając się za dłonie dwóch chłopaków -no nie ma zmiłuj, padnie choćby w umyśle słowo na „g” jeśli nie na „p”. Tutaj właśnie mężczyźni swobodnie łapią się za ramiona idąc, czasem dłonie, czochrają, drapią, swobodnie wyrażają się z ciała, podczas gdy kobiety w potężnych sari są bardziej wycofane i powściągliwe. Oczywiście można na to spojrzeć jako efekt silnego w Indiach patriarchatu.
Ale wracając do naszej ceremonii po tym jak okadzono wszystkich ogniem i pokrzyczano ku czci Baby (Baba Jai! Sri Sahtya Bhagavan Jai!) wszyscy nagle wstali i rzucili się do reklamówek i garnków. Kilka osób próbowało w tym chaosie jakoś kontrolować dystrybucję „prasadu” czyli uświęconego pokarmu, moi znajomi 7-latkowie rozdawali banany. Największym powodzeniem cieszył się duży gar ze słodką kaszą z orzechami, można było odnieść wrażenie, że wręcz zabijano się by do niego dostać, ale nikt nikogo nie zdeptał. I chyba nie chodziło o głód, tylko chęć skosztowania pokarmu od Baby.
Na koniec ceremonii serdecznie przywitała nas pani od basenu. Choć unikam oceniania ludzi, to przy pierwszym spotkaniu poznałem jej oblicze jędzy. Wraz z koleżanką weszliśmy tylko na teren basenu, nie było nikogo z obsługi, posiedzieliśmy 15 minut nad wodą i poszliśmy. Złapała nas przy wyjściu i kazała płacić całą stawkę za godzinę pływania i była tak nieustępliwa. Gdy mówiłem, że nigdzie nie ma takiej informacji wywieszonej, pokazała na wyblakły i skruszony w połowie napis na murze w miejscowym języku. W końcu zapłaciliśmy tyle ile chciała. Gdy jeszcze wczoraj wybrałem się z Anetą na basen i tym razem pływaliśmy i zapłaciliśmy jej mężowi, nagle wybiegła do naszej rikszy z pobliskiej świątyni pytając się czy na pewno zapłaciliśmy. A teraz czuć było zupełnie inną energię, przedstawiła nam wnuczkę, wytłumaczyła, który to jest jej dom, dowiedziałem się, że nazywa się Saraswati. Toż to ja nie wiedziałem wcześniej, że mam do czynienia z boginią, patronką wiedzy, sztuki i jednej z rzek Indii czyli basenów! Poczułem, że i basenowa bogini docenia, że wybraliśmy się na taką właśnie ceremonię ku chwale Baby miejscowych ludzi.
W ogóle chodząc po wsiach czuję większy spokój. Zawsze unikam takiego powszechnego narzekania na duże miasta. Staram się znaleźć w nich pozytywy i zazwyczaj udaje mi się to. W Bombaju, gdzie rikszarze wręcz bili się o mnie czy raczej mój portfel, z trudem dostałem się do miejskiego pociągu, do którego mężczyźni wskakiwali na bij, zabij do męskich wagonów, a część pozostawała na zewnątrz, trzymając się okna czy poręczy. Takiego ścisku nie zaznałem nawet w autobusach które jadą na Dworzec Wileński w Warszawie w godzinach szczytu. A tutaj pomimo ścisku zaraz usłyszałem badżany, zaraz ktoś podał mi na dłoni pomiędzy tymi wszystkimi niebezpiecznymi łokciami, garść ryżu, inna dłoń słodkie kuleczki. Modlitwa w najbardziej brutalnych warunkach musi być najmocniejsza, więc do tej pory z czułością myślę o Bombaju mimo jego smogu, pośpiechu i dzikości. Ale faktem jest, że jest duża różnica między takimi bardziej miejskimi uliczkami małego Puttaparthi gdzie co krok jakiś sprzedawca deklaruje się naszym przyjacielem, a jak dasz mały pieniążek żebraczce to nagle nie wiadomo skąd dopadnie cię 10 następnych, a takimi bardziej wiejskimi uliczkami, gdzie sprzedaje się i żebrze mniej i dużo spokojniej. Często też na wsi ludzie zapraszają nas do domów, na czaj, karmią czym mają. Także przypominam sobie piękny ideał Gandhiego „Indie miliona wiosek”, pomimo zachwytu hinduskimi miastami – molochami i tym, że one wbrew logice i fizyce jakoś funkcjonują i jeszcze się modlą, nie ma to jak powolny spacer wśród małych domostw i pól ryżowych.