To miało być kameralne spotkanie. Umówiliśmy się z naszą koleżanką z kursu jogi śmiechu u doktora Katarii – Ancolie na spotkanie na plaży Auroville i wspólne śmianie się. Nasza znajoma przyprowadziła swojego przyjaciela i było nas 4, zawsze lepiej, z moich doświadczeń najlepiej praktykuje się jogę śmiechu w grupach od 7 osób wzwyż, więc zawsze lepiej w 4 niż 3. Ale gdy wykąpaliśmy się w cieplutkim oceanie (po raz pierwszy w tym roku po miesiącu w Indiach!) i zaczynaliśmy nasze ho ho ha ha ha kaczuszki. Nagle na horyzoncie pojawiła się grupa 40 a może i 50 chłopaków, Hindusów, głównie w plażowym topless w czarnych okularkach. Coś mnie podkorciło i zawołałem ich. I nagle faktycznie miałem grupę do śmiechu bliską górnej ilościowej granicy prowadzenia zajęć w warunkach polowych bez mikrofonu. Chłopaki fajnie weszli w naszą praktykę, ci, których energia zanadto rozpierała wskakiwali do wody po czym wracali.
Zazwyczaj, Hindusi i Hinduski nie pływają w morzu, ale uwielbiają się taplać w wodzie blisko brzegu, kobiety obowiązkowo wchodzą do wody w sari, a mężczyźni mogą się rozebrać do kąpielówek ale jakoś wygodniej im kąpać się w dżinsach. Więc wracali w przemoczonych gaciach i śmiali się z nami, bardzo szybko zaproponowali, że nauczą nas tradycyjnego tańca z Kerali, gdyż wszyscy pochodzili z tego stanu w południowych Indiach słynącego z największej liczby owoców, słoni, centrów spa i ajurwedy, chrześcijan i komunistów. I tu niespodzianka! Bo my czyli nasza śmiechowa brygada w składzie: ja, moja żona Aneta i Ancolie, dobrze znaliśmy ten taniec keralskich chłopów dzięki naszemu koledze z kursu Abdu Rahoofowi, który nas go nauczył. Więc razem z nimi wystawialiśmy nogi i wraz za nimi ręce do przodu i do tyłu, ścieżkę dźwiękową pozostawiając chłopakom. Nasza sesja miała niezwykłą oprawę medialną, gdyż w pewnym momencie większość chłopaków wyciągnęło swoje smartfony i zaczęła robić nam zdjęcia. Zaczęło mi to trochę przeszkadzać w prowadzeniu nawet totalnie zwariowanej i spontanicznej sesji, więc poszedłem za tym i zrobiłem z pozowania do zdjęć nasze ćwiczenie śmiechowe. I w ten sposób trafiliśmy do przynajmniej 40 komórek i potencjalnie na drugie tyle ścian Facebooka.
Doświadczenie to pokazuje mi, że w Indiach nie jest trudno znaleźć chętnych do praktyki jogi śmiechu szczególnie w tak przyjemnych miejscach jak plaża. A jak w Indiach jest tak łatwo to nie powinno być dużo trudniej w innych miejscach na świecie.
Ostatnie 3 dni spędziliśmy na wschodnim wybrzeżu Indii. Zaczęliśmy od Chennai czyli dawnego Madrasu, szóstego największego miasta Indii. Chennai wydaje się trochę bardziej zrelaksowany niż Bombaj, ale jest to jednak nadmorski moloch w którym do tradycyjnych zapachów Indii (no wiecie, kadzidełka i te inne sprawy) dochodzi jeszcze intensywny zapach ryb. Szukaliśmy w Chennai klubu śmiechu na głównej plaży Marina Beach, ale go nie znaleźliśmy bo jak się okazało spotykają się o 6 rano przy Gandhim, a my zaczęliśmy iść od drugiej strony ciągnącej się kilometrami plaży. Za to, to co widzieliśmy na największej plaży jaką widzieliśmy w życiu było bardzo ciekawe dla mnie jako socjologa i dziennikarza z poprzedniego wcielenia. Ludzie śpiący obok swoich małych kramików, w których sprzedają owoce czy snacki. Wróżbici z klatkami z zielonymi papugami, które wyciągają dziobem karty z jakiegoś hindu Tarota. Smutny widok trupa masywnego żółwia morskiego o długości 1 metra. Stada psów. Krowy. Policjanci chodzący w kółko jakby dookoła niewidzialnej świątyni. Duże rodziny taplające się, często 3 czy 4 pokoleniowe. Muzułmanki ubrane na czarno w burkach na twarzy przez które prześwitują jedynie oczy, robiące sobie zdjęcia (Anetka: po co one sobie robią zdjęcia z morzem gdy potem i tak nie rozpoznają która jest która? Piotr: może dla samej radości robienia sobie zdjęcia i czucia wspólnoty podczas pozowania). Mężowie pań w czerni, panowie Abdulowie, Ibrahimowie i Ismaelowie, w fioletowych flanelowych koszulach, podziurawionych dżinsach, z włosami do góry na żel i w okularkach słonecznych, dziarsko pytający nas o „our country Poland in Europe” i pozujący z nami do zdjęć. Tutaj ktoś myje zęby, tam ktoś gotuje na mini palenisku na piasku poranny czaj, tam z kolei ktoś robi jeszcze coś innego… Jest tam, kochani wszystko, biologia, historia i nauki o żywieniu.
Oczywiście delikatnie mówiąc nie jest to najczystsza plaża na świecie, ale naprawdę ciekawa. I jest też pośrodku tego klub śmiechu, udało mi się już to ustalić i następnym razem go znajdę. Aha, jeszcze Wam muszę wspomnieć o pierwszym człowieku którego poznaliśmy w Madrasie. Nie pierwszy żebrak w Indiach i nie ostatni, ale ten akurat mnie wzruszył. Tym, że podszedł do naszej ławeczki na której po całonocnej 14-godzinnej podróży pociągiem rozłupywałem śniadaniowego kokosa z rozpoztartym w dłoniach 50-złotowym banknotem z generałem Karolem Świerczewskim. Młodsi ode mnie nie mieli okazji go poznać, starsi zdążyli o nim zapomnieć, ale dla mnie to najlepsze wspomnienie dzieciństwa. Jako kilkuletni chłopczyk zacząłem zbierać pieniążki do świnki. Często dawali mi je przyjaciele mojej prababci z którą wówczas mieszkaliśmy. Najczęściej wrzucali momenty, ale czasami udało się dostać właśnie papierek z groźnym, łysym panem w mundurze i to było naprawdę coś. Inna sprawa, że mi było żal świnki, że nie chciałem jej zabić, więc zostałem z tymi pieniążkami, które pewnego dnia przestały być cokolwiek warte. Więc jak zobaczyłem pana z generałem Świerczewskim, patronem ulicy przy której mieściła się moja szkoła, poległym w moich ukochanych Bieszczadach, czym prędzej wyciągnąłem trochę rupii do czego dorzuciłem trochę groszy wołając radości coś w rodzaju „Poland my country money, general Shverchevsky my country army general”. Pan zaś pokazywał palcem na generała i wołał „New York, New York!” Podzieliłem się z nim jeszcze kokosem, co w Indiach ma nawet znaczenie sakralne.
Chennai nie jest złym miastem szczególnie na 24 godziny. Znaleźliśmy w nim to co potrzebowaliśmy do szczęścia w tamtym momencie. Anetka w klimatyzowanym i schludnym centrum handlowym mogła wypić cappucinno i zjeść lody zapominając o myszach które latały pod jej łóżkiem w pociągu i chrapaniu 50 mężczyzn w naszym wagonie. Ja zaś byłem szczęśliwy, że znalazłem aśram Towarzystwa Teozoficznego i odwiedziłem ułożoną pośrodku bujnych drzew banianu świątynie kwiatu lotosu konsekrowaną przez młodego Jiddhu Krishnamurtiego.
Mam sentyment do Krishnamurtiego bo czytałem go jeszcze jako nastolatek zachwycając się jego tekstami, których wspólnym elementem był początek: guru siedział pod drzewem tamaryndowca, przyglądał się małpom i ptakom, po czym pojawiały się owoce kontemplacji zawsze sprowadzające się do tego, że wszystko jest w porządku, a jedynym wyzwaniem są nasze myśli, które tworzą problemy i przywiązania. I teraz mogłem sobie w Chennaiu siedzieć pod tamaryndowcem w miejscu gdzie żył mój kiedyś ulubiony guru z Indii i czuć jak jego mądrość i spokój na mnie spływa, a czas znika. Aż pojawił się ochroniarz i wygnał nas z zielonego gaju i zażądał jeszcze napiwku za to, że musiał podejść pod drzewo Krishnamurtiego by nas wygnać.
Następnym celem naszej wyprawy było Pondicherry (obecnie Puducherry), dawna francuska kolonia na wschodnim wybrzeżu Indii. 160 kilometrów w dół od Madrasu i już inny świat. Po pierwsze, jest czyściej no i jest francusko, małe butiki, eleganckie restauracje. Ale wszędzie mięso i wino! Gościliśmy wcześniej w miastach zbudowanych wokół aśramów wielkich guru Indii – Ramany Maharishiego i Sai Baby i tam są tylko wegetariańskie restauracje, nigdzie nie ma alkoholu. A tu znowu trochę jak w Europie, musimy się upewniać, że zupa pomidorowa nie jest gotowana na kościach. Oczywiście ceny są choć wciąż indyjskie to kilka kilometrów w stronę Francji. Ta malutka dawna francuska kolonia podobnie jak Goa ma status osobnego stanu Indii. Są inne zasady i inni policjanci – ubrani na biało w dużych czerwonych czapkach z daszkiem i zamiast gnatów paradują z bambusowymi pałkami. W butikach sprzedają bardziej wyszukane ciuchy niż w centrum handlowym w zachodnim stylu w Chennaiu. O 5 rano słyszę i dzwony kościoła Notre Dame i śpiewy muezzina. Handlarze zaś nie wołają do mnie jak na Goa czy w Puttaparthi „dawaj, dawaj drug, pasmatritie, dawaj, harosze barabany” tylko „bonjour monsieur”. Nie, żebym jakoś cenił kulturę Francji wyżej niż Rosji, ale ego jest mile połechtane.
Po sesji jogi śmiechu na plaży z udziałem reprezentacji stanu Kerala udaliśmy się z Aneta do samadhi czyli grobu Sri Aurobindo, kolejnego wielkiego nauczyciela duchowego z Indii. Aurobindo to postać z przełomu XIX i XX wieku, patrzy teraz na mnie ze zdjęcia nieco srogimi oczami z długą brodą, więc nie chcę go jakoś specjalnie obgadywać. Podobnie jak ci wszyscy wielcy wykraczał poza ramy religii, szukając wspólnej esencji duchowości. Uczył jogi by ludzie w ciele mogli poczuć boską energię. Miał też wizję miasta, w którym ludzie będą żyć w pokoju, harmonii praktykując duchowość i za sprawą jego duchowej partnerki Francuzki znanej szerzej jako „the Mother” która spogląda na mnie z drugiego portretu zostało ono utworzone. O Auroville napisze więcej wkrótce bo to kolejny cel naszej wyprawy, a teraz o Aśramie. Szukaliśmy w Pondicherry miejsca do zakwaterowania i wszędzie było albo bardzo drogo i pachniało luksusem i niepotrzebną nam klimatyzacją albo średnio drogo i pachniało rybami. Ja już byłem gotów wziąć taki rybny pokój z widokiem na morze, ale Anetka czuła, że mamy szukać dalej. I tak cudownie trafiliśmy do aśramu Aurobindo, gdzie nas cudownym trafem przyjęli.
Pomogłem portierowi zrobić nam zdjęcia, po czym odnaleźć je na komputerze i jeszcze raz zrobić, wypisałem wymyślony na poczekaniu kolejny cel podróży (Madurai – podpowiedział mi młody Niemiec z gitarą), podałem zawód (laughter yoga teacher), imię ojca, dziadka i inne bardzo potrzebne informacje z przebiegiem naszej dotychczasowej wyprawy po Indiach. Posłano nas po bagaże, trafiliśmy do cudownego pokoju o nazwie Love potem się okazało, że miejsc nie ma, potem się okazało, że jednak dla nas są. Każdy pokój ma tutaj swoją nazwę inne to na przykład Integrity, Victory, Morality (aj!) – nie mam wątpliwości, Love jest najlepszy z tego zestawu. Czysto prosto, satwicznie plus opieka Sri Aurobindo i Mother w cenie 300 rupii za noc (około 15 zł za parę). Tylko od łazienki z oknem bez szyby wlatuje dużo komarów, a w łózkach jest trochę mrówek, ale i im jestem wdzięczny bo dzięki im nie śpię i mogę znaleźć czas by napisać ten tekst. Aśram Aurobindo to jedyne miejsce w francuskiej, plażowej części Pondicherry, czyli indyjskich Champs Elysee, gdzie można mówić Namaste zamiast Good Morning czy Bonjour. Spotykamy tutaj bardzo przyjaznych i ciekawych ludzi jak pana Ramę, Hindusa z Singapuru, który był w Warszawie w trakcie pierwszych demokratycznych wyborów czy parę gejów z Kalifornii, którzy od czasu tsunami w 2004 roku regularnie tu przyjeżdżają pomagając w sierocińcu.
Na terenie naszego aśramu tylko jakieś 2 kilometry dalej znajduje się grób Sri Aurobindo. Usiadłem przy nim, pokłoniłem się guru i medytowałem aż pojawił się pan, który powiedział, że nie wolno medytować przy samadhi. Ale szczęśliwie zanim przyszedł zdążyłem doświadczyć tak cudownego stanu świadomości, jak może tylko kilka razy w życiu. Od 7 lat medytuję codziennie i każda medytacja daje mi trochę więcej spokoju, jasności umysłu, pojawiają się nowe pomysły albo przypominam sobie coś istotnego. Ale tylko kilka razy w życiu dzięki medytacji naprawdę głęboko doświadczyłem takiego stanu totalnego poczucia, że wszystko jest w absolutnym porządku i nic naprawdę nie muszę robić, nawet dalej medytować, że życie jest cudowne, a ja mogę siedzieć i kąpać się tylko w tym stanie łaski. Codziennie w jakiejś części doświadczam tego stanu, a teraz po tym jak pokłoniłem się Sri Aurobindo poczułem go w całości. Nie wiem czy będzie dużą korzyścią dla świata bym stale doświadczał takich stanów świadomości, bo nie jestem wtedy w stanie nawet prowadzić sesji jogi śmiechu, nie chce mi się nawet rozmawiać, po prostu patrzę lub zamykam oczy i „Ale Czad!”. Nie sposób mi wytłumaczyć skąd to się bierze i czemu w takich momentach. Pierwszy raz takiego stanu doświadczyłem medytując w drewnianym kościele w Groniu-Leśnicy na Podhalu. Potem wracałem tam kilka razy i już nigdy nie było jak za pierwszym razem. W końcu odpuściłem bo też przywiązanie do takich cudownych stanów i ocenianie stanu „zwykłego błogiego spokoju”, jaki towarzyszy mi bardzo często, może być barierą w rozwoju. Było po prostu cudownie i faktem jest, że od zetknięcia mojego czoła z marmurem guru. Poczułem taki delikatny elektryczny prąd jakby podzielił się ze mną swoim samadhi. Ale też jestem ostrożny w tym by przypisywać w całości takie doznania energii zmarłego przed tym guru, to może być jeden z czynników, istotne jest też, że tego dnia sporo medytowałem, miałem cudowną sesje jogi śmiechu na plaży, wykąpałem się w morzu, a może nawet miało wpływ, że zjadłem lekki posiłek czy modliłem się w kościele Notre Dame i w dużej świątyni Ganesza. Kończąc te rozważania o źródłach mojego cudownego stanu, który już teraz o 6.20 nad ranem jest tylko wspomnieniem, podzielę się z Wami wierszami, które napisałem gdy byłem w Tym, byłem Tym (choć przyznam, wymagało to odrobiny wysiłku, bo nawet pisać się nie chciało):
Do Sri Aurobindo
„Prosimy nie medytować przy samadhi”,
zapadły sobie ostatnie słowa,
ale ja już zdążyłem
przez zapach kwiatów
i kropel wody
usłyszeć Ciebie.
Dałeś mi kilka watów
Twojego blasku, gdy dotknąłem
ciała Twojego marmuru,
dziękuję za absolutne zaufanie
do tego, co to do mnie przyszedł,
ciekaw jestem, kochany
czy wybierasz się jeszcze na
naszą planetę?
Na biało czy na czarno?
W dżinsach czy spódnicy?
W śmiechu czy płaczu?
A może Tobie już wystarczą
te krople i kwiaty?
Siostry pchły i bracia komary,
kochani moi, najwięksi
nauczyciele medytacji,
wypalcie moje ciało w ogniu Sziwy,
aż dorzucę krwi i oliwy,
i zawołam: niech płonie,
jestem tylko
dymem
Genesis
Z dotyku powstałem
i w dotyk się obrócę,
niech Kriszna gra na flecie.