Skip links

Co się szyje na ulicach Madurai

 
IMG_1350
„Ale ładne dhoti, wyglądasz jak dobry indyjski mężczyzna” – zagadał mnie gdy zmierzaliśmy ulicami Madurai do najważniejszej świątyni Meenakshi. W miarę wysoki szczupły, ogolony, on w jeansach, ja w dhoti czyli męskiej spódnicy. Padły pytania, które zawsze w takich sytuacjach padają. Po pierwsze, twój kraj. Po drugie, ilość dni w Madurai. Po trzecie, ilość dni lub miesięcy w Indiach z potrzebą ustalenia ile z tego czasu już za nami. Jeszcze dopytał się czy jesteśmy małżeństwem czy przyjaciółmi i zaczął opowiadać. O tym, że jeszcze 12 lat temu można było wchodzić na wieżę świątyni aż jakaś para popełniła samobójstwo i już to nie jest możliwe. O tym, że z dachu budynku naprzeciwko świątyni można obejrzeć panoramę kompleksu świątynnego. Oczywiście za darmo. Oczywiście z jego pomocą. Mówił też, że mamy szczęście bo o 11.30 będzie jakaś ceremonia ku czci Ganesza, tak, słoń na niej też powinien być. Wieczorem zaś, mają zaślubić Sziwę z Parwati.
IMG_1400
Zaznaczył, że choć na imię mu Maharadża, to nie jest przewodnikiem turystycznym, tylko skromnym krawcem. Ale nie byle jakim krawcem, tylko porządnym krawcem. Krawcem, który potrafi uszyć prawdziwe, porządne indyjskie ubrania. Koszule w stylu premiera Indii Nehru i spodnie w stylu Ali Baba. I dla nas jako jego przyjaciół, oczywiście zaproponuje normalne indyjskie, a nie turystyczne ceny. Oczywiście do niczego nas nie zobowiązuje. Jak tylko mamy ciekawość i ochotę, to możemy zajrzeć, a on nam pokaże, co może uszyć. Wyciągnął stos koszul, spodni, sukienek. Z różnymi rękawami, kształtami dekoltów, prostokątne, owalne, spodnie z kieszeniami i  bez, luźniejsze, sztywniejsze. Potem nam pokazał półki pełne materiałów, tu 100 % bawełna, tu 100 jedwab, a tu 80% jedwab, 20  bawełna. Jedwab z dodatkiem bawełny lepszy, da 7 lat gwarancji, 6, no na pewno 5. No to spójrzcie na te kroje i odłóżcie te co wam się podobają na prawo, a te co się nie podobają na lewo. Koszula Nehru się nie podoba? Ależ oczywiście się podoba, ale ta z trzema guzikami bardziej. Okiej, okiej. No dobrze, fajnie, że wybraliście co wam się podoba. To teraz wybierzcie materiały. Okiej, okiej. Może jeszcze dodam taki trochę jaśniejszy pomarańcz i zrobię dwa komplety będzie taniej. Nie? (kiwanie głową).
IMG_1409
Ile kosztuje? Najpierw trzeba zmierzyć. Podchodzi do nas jego asystent, chwyta kciukiem z pomalowanym na czerwono paznokciem mnie za pas. Na wysokości pasa czy biodra? Proszę Anetkę o pomoc. Tak, niższe zawieszenie, będzie lepiej leżało. Kiwa głową. Ja też kiwam głową. Teraz barki, długość nogi. Anetka też zmierzona.  Podaje cenę. Targujemy się, co jest oznaką szacunku dla naszego krawca. Nie, to dużo pracy i proszę spojrzeć na ten materiał, tu trzeba dużo uwagi by cała jaszczurka się zmieściła, bez pocięcia.  Przystajemy na kompromisową cenę plus jeden grosz dla Ganesza na szczęście.
IMG_1293
Wychodzimy i stajemy w kolejce do oddania butów i aparatów fotograficznych. Podchodzi do nas inny facet z wąsem, trochę pulchniejszy niż Maharadża. „Jestem bratem Maharadży – mówi – cieszę się, że zamówiliście ubrania u mojego brata. Chodźcie do mojego sklepu. Możecie u mnie zostawić buty i aparat fotograficzny. Wielu turystów z zachodu tak robi. Mam nawet specjalną półeczkę na buty. Przy okazji możecie zobaczyć biżuterię lub figurki jakie sprzedaję. Wszystko czego potrzebujecie, Ganesz, Sziwa, Lingam. Oczywiście dobre ceny jak dla moich przyjaciół”. „Nie, dziękuję” – mówię i staję w kolejce do „free chapals stand” czyli sypialni dla wolnych sandałów. Pan w mundurze jaskrawo niebieskim przyjmuje powolnym ruchem sandały. Po czym prosi by pokazać mu plecak. Otwiera wszystkie zamki, ogląda wszystkie skrytki, przygląda  się moim wizytówkom, książkom (jaki język? Ach, Polish, Poland language. Okiej, okiej. Ile czasu w Indiach? Taż Mahal widzieli?), po czym otwiera aparat, bierze go do ręki. Już zaczynam się denerwować, że zacznie oglądać moje zdjęcia i będzie pytał gdzie je zrobiłem. Ale nie, szczęśliwie ma sam ochotę sprawdzić się jako fotograf. Robi zdjęcie podłogi. Po czym kładzie swoją lupę na blacie i dokładnie obfotografuje. „Dobry aparat – orzeka ze znawstwem specjalisty, który przynajmniej skończył policealną fotograficzną – niestety nie mogę go przyjąć”. Szczęśliwie nagle pojawia się młody chłopak, który woła „mój przyjacielu, nie ma problemu, ja zabiorę twój aparat do mojego sklepu, dam ci żeton”. Kiwam głową po indyjsku czyli tak by nie wyglądało to ani na zdecydowane „tak” ani na równie zdecydowane „nie”, i idę za nim. Szczęśliwie prowadzi mnie do sklepu brata Maharadży. Brat bierze mój plecak szybkim zdecydowanym ruchem i chowa pod ladą. Żetonu nie będzie, ale jest zapewnienie, że jest w bezpiecznych rękach w postaci uśmiechu szefa. Anetka zaczyna oglądać figurki i biżuterię, dużo pięknych rzeczy, jakbyśmy mieli taki sklep na Targówku to pewnie byśmy wprowadzili więcej hinduskich ozdób do naszego mieszkania. Ale tutaj jestem na etapie zostawiania kolejnych koszulek, książek i majtek i nie kupowania niczego, co może dodać choć 100 gram do mojego i tak za dużego plecaka. Brat postanawia osobiście przerwać zachwyt Anetki nad jego Ganeszami, Tarami i Parwati – „świątynia otwarta tylko do 12.30, mój sklep otwarty do 23, mój sklep wymaga dużo czasu, wy idziecie do świątyni”. Grzecznie wychodzimy.
IMG_1314
Czeka nas jeszcze kolejka do skanera przy drzwiach. Kobiet jest dużo mniej ale idą wolniej, są dokładniej przeszukiwane. Czekam na Anetkę rozmawiając z 2 panami którzy przylecieli specjalnie do tej świątyni z New Delhi, mówią, że to jedna z najważniejszych świątyń Indii. Zapraszają mnie do Delhi, zapewniając, ze jedzenie tam jest trochę mniej pikantne. Panowieidą  sobie zaspokojeni podstawowym zestawem informacji o mnie (moje państwo Polska, 3 miesiące w Indiach, połowa pobytu, 3 dni w Madurai, w Polsce jestem laughter yoga teacher – kiwanie głową). Podchodzą kolejni panowie, patrzą na mnie, ja odwzajemniam się namaste, niektórzy robią sobie ze mną zdjęcia komórkami (komórki można wnieść do środka i robić nimi zdjęcia, aparaty nie – nie szukaj w tym logiki bo będziesz się niepotrzebnie denerwować). I gdy już tak może 20 panów przeszło od skanera do świątyni, słyszę nagle przeraźliwie głośny krzyk. Ach, to moja Anetka przez bramkę. Kto zna Anetkę, to nie zdziwi się, że dla mnie jest boginią cierpliwości. Nie tylko potrafi cierpliwie nadążyć za moimi kolejnymi pomysłami na podróż, na wieczór, na siebie, ale i potrafi w salonie kosmetycznym wstawiać paniom co miesiąc nowe rzęsy, po 150 sztuk na oko. Jak widziałem paczuszki z rzęsami, które kupowała i jakie to jest drobne, stwierdziłem, że jak ja miałbym to robić to przy pierwszej wezwałbym na pomoc Matkę Boską Częstochowska, przy drugiej Jezusa i baranka bożego, przy trzeciej Buddę i Krisznę, a przy czwartej już same niecenzuralne bóstwa. Anetka zaś jest największą specjalistką od rzęs w swoim salonie i kto wie czy nie w całej Warszawie, bo niektóre panie z innych dzielnic i miast do niej przyjeżdżają. Anetka potrafi też na mnie czekać aż skończę rozmowy z nowopoznanymi ludźmi i w ogóle dobrze odnajduje się w Indiach, gdzie cierpliwe czekanie na wszystko jest jedną z duchowych praktyk przyspieszających  oświecenie.
IMG_1397
Niestety strażniczka bogini, która zamaszystym ruchem dokładnie wysypała wszystko z torebki Anetki, wyjęła i przeliczyła jej pieniądze, a potem zaczęła macać całe ciało, masaż piersi all-inclusive, czym doprowadziła moją Tarę Cierpliwości do wrzasku podobnego do takiego jakiego chyba tylko ja potrafię wydawać gdy jestem bardzo głodny, niewyspany i jeszcze bosą stopą wdepnę w szkoło. Potem już było tylko lepiej, pieniążek do trąby, błogosławieństwo od słonicy, słodycz światła, które dostrzegliśmy. Do tego jeszcze świątynni jazzmani z bębnem i fletem. Potem bóle tego dnia rozpłynęły się w cudownym soku pomarańczowym.
IMG_1318
Poszliśmy  też na wieczorną medytację do pięknej świątyni dżinistów z marmurową figurką siedzącego w lotosie Mahawira, którego nic nie rusza. Byc może dlatego, że dżiniści nie tylko nie jedzą mięsa, ale i unikają zadawania śmierci robaczkom i jakiegokolwiek cierpienia ludziom, w świątyni czułem wysokie wibracje i medytacja była naprawdę głęboka. Ale moze byc to zupelnie inny powod. Kolejni ludzie podchodzili do figurki wielkiego  „kuzyna”  Buddy i brali do ręki świece, dokładnie masując się dymem, po czym padali na ziemię i wykonywali pokłony całując podłogę, pani w  chuście do tego dodała mantrę. Atmosferę mogła nieco zakłócić komórka strażnika która dzwoniła co chwilę bollywoodzkim przebojem, ale jeśli dostrzeżemy w krytyce tego dźwięku jedynie kolejny zapęd oceniającego umysłu, cała rzeczywistość staje się cudowna, a dźwięk komórki jedynie jednym z wielu elementów boskiej mozaiki. Swoje trzy dźwięki dodawał też kościół katolicki świętego Jerzego, który sąsiaduje dokładnie z świątynią Mahawira ale ma dużo lepsze dzwony i głośniki.
IMG_1348
Także Madurai będzie kojarzył nam się z szyciem i krawcami. Poprzedniego dnia miałem potrzebę zaszyć dziury w 3 parach spodni czyli właściwie wszystkich, jakie mi zostały. Po przyjeździe do Indii pozbyłem się moich starych sztruksów i kupiłem nowe, tanie, lekkie bawełniane spodnie, jedne białe w sam raz do aśramów, gdzie wszyscy chodzą na biało, drugie zielone na podróże i spacery, trzecie fioletowe ze słoniami na przykład do jogi śmiechu. Albo materiał jest słaby albo ja mało uważny, ale wszystkie pękły w szwach. Zapytałem faceta w koszuli rikszarza czyli jasny brąz, który nadaje noszącym takie koszule mężczyznom posmak jeśli nie męża stanu to przynajmniej urzędnika państwowego, o najbliższego krawca. Żwawo zaprowadził nas w bramę i na jej końcu był faktycznie krawiec. Ten obejrzał moje spodnie i drobne dziury do zaszycia – 200 rupii, orzekł. Niby tylko 10 złotych, ale ja za żadne z tych spodni nie dałem więcej niż 200 rupii. Spytałem się czy da się taniej, a krawiec powiedział, że on jest fachowcem, specjalizuje się w szyciu sari, a nie drobnych naprawach i, jakbym chciał, to mój przewodnik w koszuli rikszarza, zaprowadzi mnie do innego krawca, który za 10 rupii mi to wszystko naprawi. Podziękowałem, pokiwałem głową (ciekawe czy po powrocie do Polski zostanie mi to kiwanie) i ruszyliśmy. W trakcie dosyć długiego spaceru zdałem sobie sprawę, że nasz przewodnik nie tylko nie ma rikszy, a jego urząd sprowadza się tylko do koszuli z mocno poprutym kołnierzem, to jeszcze lubi palić marihuanę, którą próbował po drodze mi sprzedać. Szczęśliwie doszliśmy do ulicy gdzie pomiędzy krową, wózkiem z kokosami i spontanicznym śmietniskiem  siedział na chodniku w pozycji pół-lotosu drobny, szczupły, ciemnoskóry mężczyzna. Nasz krawiec z dużą wprawą zszył spodnie, a nasz przewodnik w naszym imieniu ustalił cenę nie na 30 ale 150 rupii, ponawiając propozycję transakcji wiązanej z marihuaną („tanią i mocną w cenie dla przyjaciół”) i wyciągnął jeszcze dłoń po napiwek dla niego.
IMG_1342
Ulice Madurai są zupełnie inne niż miast, które dotychczas odwiedzaliśmy. Mnóstwo tu salonów biżuterii, domy handlowe, w których Anetka szukała kawy lub lodów, nie zapewniają takich rozkoszy, za to potrafią mieć 4 piętra pełne srebra i złota. Co krok są mniejsze sklepy do których często Hinduski wchodzą całymi rodzinami, dosłownie kilkunastu-osobowymi oddziałami by wybrać pierścionek. To jest ta siła hinduskiej tradycji i rodziny w działaniu. Widzieliśmy też kilka sal ślubnych, wystrojonych ściętymi palmami bananowców z kiściami bananów. Do jednej z nich nawet nas zaproszono na imprezę, ja nawet miałem ochotę spróbować, ale dla Anetki to była już zbyt krępująca propozycja.
 
Nasz hotel też był nie typowy. Zaczęło się od tego, że gdy już wyprosiliśmy zmianę prześcieradła z brudnego po poprzednim gościu na czyste, oznajmiono nam, że poszwy od poduszek zostaną wymienione dopiero nazajutrz wieczorem. Nasze protesty łącznie  ze zniesieniem brudnych poduszek do recepcji poskutkowały zmienieniem poszew na tylko nieco mniej brudne po gościu z pokoju obok, więc zrezygnowaliśmy z użycia poduszek. Kolejne doświadczenie pokazujące konieczność poddania się temu co przychodzi i zaprzestania walki, możesz walczyć by wkrótce się przekonać, że nie było warto, a przecież możesz złożyć bluzę w kostkę i masz równie dobrą poduszkę. Budzono nas codziennie wcześnie rano matrą „czaj- kawa- badżi” (indyjskie snacki z głębokiego tłuszczu do których nie jesteśmy przekonani). Czasami ktoś próbował się do nas wbić ale nie mówił po angielsku i nie sposób było ustalić czy chce sprzątać, kraść czy zbiera na jakiś szczytny cel. Niektórzy z pracowników widząc mnie pokazywali żebraczą mudrę wkładania kilku palców do ust. Obok mieliśmy grupę młodych chłopaków imprezujących przez noc ze śpiewaniem piosenek z najlepszych przebojów kinowych ostatnich 10 lat, a rano swoje możliwości nam pokazywali Allach muezzina z pobliskiego meczetu, katolicki ksiądz z drugiej strony placu i kilka hinduskich świątyń gdzie każdy przed modlitwą dzwoni w dzwonek. Nie narzekam tylko cieszę się tymi wszystkimi zakłóceniami i tym, że potrafię spać pomimo tylu bodźców, a do tego nadrabiać braki w śnie medytacją.
IMG_1205
Miasto zaś jak wspominałem, jest nietypowe, nie ma w nimi wi-fi i dopiero ostatniego dnia wieczorem znalazłem jakiś punkt z internetem z przedpotopowymi maszynami bez wejścia na USB, do użycia których musiałem zrobić ksero paszportu i podać adres, wiek, cel pobytu w Indiach i aż się zdziwiłem, że imię ojca tym razem nie było potrzebne. Nie ma też droższych restauracji dla zachodnich turystów z klimatyzacją, designem i większą czystością. Są za to przyzwoite indyjskie wegetariańskie restauracje, których nie jest dużo, więc zawsze są w nich tłumy. Siedzi się przy dużych stolikach zaprojektowanych z myślą o dużych indyjskich rodzinach, trzeba ze spokojem podejść do tego, że kelner może poprosić o przerwanie posiłku by przejść do drugiego końca ławy i przetrzeć zamaszystymi ruchami blat by zaraz przygotować miejsca dla kolejnych osób. Przecież ludzie czekają w kolejce, trzeba działać! Czuliśmy, że nasza obecność, jedynych białych, była dla nich jednocześnie wyróżnieniem i wyzwaniem, podchodziło do nas po kilku kelnerów, którzy łącznie znali angielski na poziomie przeciętnego polskiego 7-latka i przyjmowali zamówienia, nie rozumiejąc, że już ich koledzy je przyjęli, inni patrzyli tylko, inni coś po tamilsku próbowali nam powiedzieć. Za to jak już ruszyło jedzenie to na bieżąco monitorowali ubytek zupy – ostrego sambaru czy kokosowego chuttney albo innych dodatków z małych srebrnych miseczek z mojego talerza, ciągle je na nowo napełniając, te dostawy nie są uwzględnione w rachunku, więc tym większą ochotę mam dać im przyzwoity napiwek. Jest to duża różnica na plus w stosunku do Indii „francuskich” czyli Puducherry czy Auroville, w których wcześniej gościliśmy. Tam kelnerzy bywają zmanierowani „po parysku”. Udają, że cię nie widzą, oczekują, ze wiesz co chcesz zamówić bez menu, a za dodatek sosu do miseczki liczą cię jak za kolejne danie, nie udają grzeczności pytając czy smakowało, za to wtykają rachunek do talerza sami uznając, że masz już iść.
 
Specyfiką Madurai są też kolorowe riksze rowerowe, których jest cała masa. Rikszarze często w nich śpią i mam obawy, że mogą być bezdomni, co niestety potwierdzają czasem ich zapachy. Skorzystałem kilka razy z ich usług ze względu na współczucie dla nich, a także moje zamiłowanie do rowerów. i ekologii. Pewnym wyzwaniem jest, że człowiek mojego wzrostu (180 cm) musi mocno przykurczyć głowę i plecy by zmieścić się pod baldachimem takiej rikszy. Rikszarze nie znają angielskiego i swojego miasta, ale idzie się dogadać – cenę można ustalić palcami jednej dłoni, a adres pokazać na wizytówce, a oni będą się pytać potem panów przy kioskach w białych czapeczkach panditów, którzy już wiedzą prawie wszystko. Ja jeszcze zwracam uwagę jakiego wyznania jest rikszarz i na przykład jeśli na klaksonie ma namalowane białym korektorem „786” to nie jest to jak „1916” wskazujące na zamiłowanie do Legii lub 1910 do Widzewa. Wiem, że chodzi o proroka Mahometa, więc mówię „Salam Alejkum” na co on odpowiada „Alejkum salam” i już się rozumiemy.
IMG_1387
Poza rynkiem w środku miasta, gdzie jest ulica sprzedawców bananów, kokosów czy papai, widzieliśmy na ulicach Madurai pełno pięknych i ciekawych rzeczy do niczego nam nie potrzebnych, ale opuściliśmy to miasto miło je wspominać. Aktualnie piszę te słowa z autobusu do Kanyakumari czyli najbardziej wysuniętego na  południe cypelka Indii. Jedziemy autobusem marki Ashok Leyland, solidnym i masywnym, bez klimatyzacji, z takich tańszych, ludowych. Autobus ma na przodzie zawieszoną tabliczkę „End to End”. Nie wiem czy to aluzja do tego, że Kanyakumari to koniec Indii i dalej już bracie nie pojedziesz. A może chodzi o coś zupełnie innego o co byłoby drugim końcem? Przecież takim sprzętem to ponad tydzień by jechał w Himalaje do drugiego końca. Nie wiem, nie będę pytał, czasem  lepiej jest nie wiedzieć pewnych rzeczy. Siedzimy na przedzie obok kierowcy i biletera. obu w urzędowych brązowych mundurkach. Kontroler zabrał mi z kolan książki i ustawił równo na silniku, a na innej przegródce położył mój futerał od okularów. Wziął też moją torbę z osobistymi rzeczami i położył koło siebie opierając o swoje klapki. Pozostało mi pokiwać głową. Autobus na kierownicy nie ma klaksonu i zastanowiliśmy się z Aneta jak sobie poradzi na indyjskich drogach, gdzie trąbienie zastępuje migacze, ale okazało się szczęśliwie, że ma drucik z prawej strony, którym potrafi solidnie zatrąbić. Tablica rozdzielcza jest bardzo daleko od kierowcy, więc nie widzi on ograniczenia prędkości, dzięki czemu mknie szybko a my wraz z nim dziarsko wymijając ludzi, krowy i wszystkie inne wozy, również te z sianem. Zapowiedział, że pokona te blisko 250 kilometrów w 5 godzin 15 minut i naprawdę mu ufam. Bo zaufanie to podstawowy warunek wyprawy po Indiach, jak masz problemy z zaufaniem to mogę przygotować ci indywidualny program coachingu zaufania i śmiechu przed wyprawą by mieć w Indiach miękkie lądowanie. Ha ha ha z serca!
 
fot. ANETA I PIOTR BIELSCY
IMG_1419