W Kanyakumari codziennie są śluby i pogrzeby. Jednego dnia ta sama orkiestra z trąbami i bębnami najpierw o 13 obsłużyła petardami i bębnami pogrzeb, a potem ślub. Samo życie, a ja by w nim uczestniczyć nie muszę wychodzić z mojego łóżka, i tak wszystko słyszę. Życie w tym miasteczku i hotelu codziennie zapewnia mi dwa ważne rytuały. Rano wstaję przed światłem. Na tarasie naszego hotelu trochę ludzi czeka na Słońce, a jeszcze więcej na dole na plaży. Niektórzy wznoszą do góry aparaty, inni dłonie. Patrzymy, a ja się śmieję w ramach porannej praktyki i jak się pojawia Słońce, dłońmi napełniam się jego energią. Wieczorem Słońce zachodzi i jeszcze większe tłumy je żegnają. Anetka była trochę rozczarowana, że Słońce nie zatapia się w morzu i nie wyłania z niego tylko pozostaje na bezpieczną odległość kciuka od morza. Śmiejemy się razem z tej koncepcji. Cieszę się takim Słońcem jakie jest i wszystkim czego doświadczam nawet jeśli ze słabości nie ruszam się z łóżka cały dzień. Bo jest to piękny świat.
Doktor Kataria na duchowym retreacie wspomniał, że jego dwaj najwięksi mistrzowie to Gandhi i Vivekanda, obaj całkowicie oddani prawdzie. Opatrzność doprowadziła nas w to miejsce, gdzie prochy Gandhiego połączyły się z morzem, a Vivekanda doznał oświecenia. Odwiedziliśmy coś w rodzaju świątyni ku pamięci Gandhiego łączącej cechy kościoła chrześcijańskiego, meczetu i hinduskiej świątyni. Obok podestu na którym leżały prochy Mahatmy, 2 kobiety pracowały tkając na kołowrotku – to symbol Gandhiego, który sam będąc przywódcą duchowym i politycznym codziennie tkał aby zachować kontakt z ziemią i zwykłymi ludźmi. Marzyły mu się Indie miliona wiosek z rękodziełem i prostą produkcją, bez wielkich zmechanizowanych farm i fabryk, coś trochę innego niż ostatecznie wyszło. Pamiętam opowieść o Gandhim, którą kiedyś usłyszałem od jego wnuka Aruna. Przyszła kobieta do Mahatmy poradzić się go, co zrobić by jej syn nie jadł słodyczy, bo tylko na nie ma ochotę. Gandhi powiedział, żeby wróciła za miesiąc. Gdy pojawiła się znowu, dał jej prostą radę: powiedz mu by nie jadł słodyczy. Ale jak to? Mahatma potrzebował aż miesiąc namysłu by powiedzieć mi coś tak prostego? Tak, bo najpierw sam musiałem całkowicie zrezygnować ze słodyczy by móc to powiedzieć. Vivekanda to wędrujący mnich, który żył bardzo krótko, ale intensywnie w drugiej połowie XIX wieku. Przeszedł całe Indie pieszo od Himalajów właśnie po tę mała wyspę, doprowadził do odnowy religijnej Indii głosząc wykłady w USA i w Indiach, ujmujące istotę wielu wierzeń Indii jako ciągłe doskonalenie się i budzenie w sobie boskiej świadomości. „Jeśli jedna religia jest prawdziwa, wówczas wszystkie inne też muszą być prawdziwe” – mówił w niespotykanie nowoczesny sposób.
Jest 3 w nocy w Kanyakumari. Spałem, ale budziłem się kilka razy. Ciągle śnię. O aśramie urządzonym według bezsensownych reguł, gdzie za przejście za każdy zakręt trzeba było płacić sumy wzięte z palca przez wyleniałych strażników w mundurkach. Raz 1 rupię, raz tysiąc. Logiczny umysł padał. Tak jak padł mi tutaj, gdy staliśmy w kolejce do statku i nagle pan w mundurku otworzył bramkę do drugiej kolejki i ostatni stali się pierwszymi. Czyli my czekający na prom dobre pół godziny mieliśmy być załadowani później być może dopiero za kolejne pół godzony czy godzinę gdy dobije kolejny statek przewożący ludzi ze skały Vivekanandy do tego pachnącego rybami i mocnym chrześcijaństwem miasteczka na krańcu Indii. Mój umysł i poczucie sprawiedliwości się buntowały: ale jak to? Czemu my i inni ludzie którzy sterczą w tym skwarze mają być załadowani później? Jak można fundować dzieciom taki pokaz niesprawiedliwości? Ale głos wewnątrz mnie podpowiadał mi: poddaj się temu, widać, że jest jakaś przyczyna ku temu, zaufaj, że mundurowy właśnie swoją absurdalną decyzją działa dla waszego dobra. Okiej, okiej. A więc jesteśmy w tym świętym miejscu pielgrzymek, gdzie łączą się 3 wody: Zatoka Bengalska, Morze Arabskie i Ocean Indyjski.
Jak nie raz lubię sobie i Wam przypominać esencją duchowości praktykowanej przez większość znanych mi mistrzów z Indii jest absolutne poddanie się temu co przychodzi, zaufanie, że wszystko jest po coś i powstrzymanie się od oporu. Czasem trzeba stłumić emocje i potem to odreagować na przykład śmiejąc się, ale czasem pozwalam sobie na ryk, wypuszczam to i jest mi lżej. Widać, że i ten sen jest po coś, pokazując mi Indie w krzywym zwierciadle, świadczy o tym, że moja podświadomość jeszcze przeżuwa tę sytuację jak gumę, którą być może stara się w ten sposób wypluć. Kolejny sen pokazał mi, że być może jeszcze po raz setny jest coś do przeżucia z moim tatą, który nagle zagrał na trąbce na pogrzebie wielkiego amerykańskiego jazzmana. Szczęśliwie nie czułem lęku widząc znów żywego ojca, nawet w tym śnie śmiałem się z opisu jazzmana w gazecie, że był wielkim miłośnikiem dużych samochodów i obfitych bankietów. Z tymi bankietami to pracuje pewnie ostatnie thali, ja po tacie odziedziczyłem takie poczucie, że nie wolno marnować jedzenia, które ma się na talerzu z poczucia świętości pokarmu. Wiem, że choć jest w nim duża dawka szlachetności, to jest to ograniczające przekonanie, które mi nie służy. W Indiach potrafią dawać olbrzymie porcje ryżu i zup, kilka razy większe niż sam bym sobie nałożył i jeszcze muszę się odganiać od dalszych dokładek, co jest trudne gdy zobaczę uśmiechniętego pana z wąsem a la mój tata gdy miałem 7 lat, który z dużym przekonaniem tego ryżu dokłada. I potem nic nie jem od obiadu o godzinie 14, biegam na krotkie dystanse, a w nocy to jedzenie dalej pracuje śmiejąc się ze mnie.
Oczywiście, potrafię się z tego śmiać i wiem, że jutro będzie dobrze, bo praktykuję optymizm i joga śmiechu wykonuje kawał dobrej roboty nawet jeśli mój umysł za tym nie nadąża. Tymczasem w Indiach, w kraju gdzie może nawet nie ma głodu, ale problemu niedożywienia nie da się ukryć za pomocą pięknych haseł i kolorowych folderów, codziennie oglądam jak wielkie kupy ryżu zamoczone w najróżniejszych zupach dhal czy sosach są zgarnianie z olbrzymich metalowych talerzy do kubłów. Zastanawiam się czasem czy tutejsze psy wolnego stanu, które chyba są niemal wegetarianami, tudzież małpy, których właśnie w Kanyakumari mi brakuje, potem i tak z tym wszystkim robią porządek. Natrafiłem kiedyś na dane, że w Unii Europejskiej marnuje się aż 50% jedzenia i jestem pewien, że w Indiach i tak jest to mniejszy procent. Sam ileś dobrych lat temu potrafiłem się najadać w Szwajcarii chlebem i jogurtami świeżo wrzuconymi do śmietników, czasem nawet jeszcze na dzień przed upływem daty ważności.
Urządziliśmy niedawno spontaniczną sesję jogi śmiechu na wyspie Thiruvalluvara -poety tamilskiego sprzed 1500 lat, którego wysoki pomnik stoi na sąsiadującej ze skałą Vivekanandy wyspie, spontanicznie zwołaliśmy z Anetą sesję jogi śmiechu. W kolejce na prom poznaliśmy miłą Japonkę samotnie podróżującą po Indiach, a w księgarni Vivekanandy zagadał mnie Matthias z Francji. Jak przedstawiłem mu naszą japońską koleżankę, przeszli na japoński, bo okazało się, że Matthias mieszka do 7 lat w Kyoto. Po pokonaniu kilku pięter u stóp poety wystarczyło nam namówić jedną kilkuosobową rodzinę z Bombaju i wyszła nam niezła sesja. Oczywiście fotografujących nas było więcej niż uczestniczących,ale byliśmy w tak dobrym humorze, że nam to zupełnie nie przeszkadzało.
Miałem piękne doświadczenie na wyspie Swamiego Vivekandy, gdzie trafiłem do wyjątkowej sali przeznaczonej do medytacji z dźwiękiem om. To był pomysł Swamiego który na tej drobnej skale doznał oświecenia pod koniec XIX wieku – by dotrzeć do samej uniwersalnej esencji ciszy i dźwięku bez kolorowych bóstw i ornamentów. Usiadłem w ciszy i intonowałem głośno i cicho dźwięk om, który wedle hinduskiej tradycji jest dźwiękiem tworzenia, łączy Boga w formie całej ziemskiej materii z Bogiem bezgranicznym bez formy. Zostałem tam trochę czasu intonując OM i czując jak niesłychany powiew lekkości i radości napełnia mnie wraz z każdym oddechem i kolejnym dźwiękiem. Czułem błogość i chciałem więcej i więcej. Aneta w pewnym momencie poprosiła mnie bym przerwał. Było jej duszno i gorąco. Poza tym wisiała tabliczka z napisem, że można tam wejść tylko na 5 minut, na jedną serię OMów by ustąpić miejsca kolejnym turystom. Pan w mundurku kręcił nosem i nad wszystkim czuwał, a z nimi nie ma żartów. Strażnik w głównej sali świątyni, gdzie znajduje się figurka Vivekandy, której nie wolno fotografować rzucił się z rykiem i prawie pięściami na Hindusa z USA w kowbojskim kapeluszu, który nie mógł się powstrzymać od zrobienia zdjęcia posągu guru.
Faktem jest, że medytację OM można wykonywać wszędzie i to robię, ale takie miejsca jak jaskinie wielkich oświeconych mędrców mają niesłychaną moc, sprzyjające skupieniu wibracje. Moje doświadczenie potwierdza, że tak po prostu jest. Niestety w Indiach rzadko znajduję w świątyniach przestrzenie specjalnie zaprojektowane do medytacji. Większość świątyń nie różni się specjalnie od naszych katolickich, tam się przychodzi prosić o to i o owo, a nawet często jest uczciwie napisane, załatwienie jakiej sprawy, ile rupii kosztuje. Przy świętych figurkach ciężko pracują bramini z odsłoniętym torsem, którzy okadzają figurki, kąpią posągi byków w mleku, dają zanurzyć dłonie w ogniu, przyjmują kwiaty, banany i kokosy czasem dając je z powrotem ale zazwyczaj tylko połówkę kokosa, pojedyncze banany i ucięty kawałek wieńca z kwiatkami. Oczywiście jest to inne w formie, więc ciekawe, czasami dzięki rozwiniętej wrażliwości na duchowy wymiar życia czuję też energię tych rytuałów, ale nie czuję by takie rytuały prowadziły mnie jakoś wyraźniej do poczucia totalnej boskości i błogości istnienia. Raczej przykuwają moją uwagę jako zakochanego w życiu obserwatora -uczestnika, dziennikarza socjologa z etnograficznym zacięciem niż oddanego praktyka.
Hinduizm ma swoje słabe strony podobnie jak katolicyzm, a jako jogin śmiechu kocham wszystkie religie po równo. Wystarczy wyjść na taras naszego hotelu w Kanyakumari by przekonać się, jak chrześcijaństwo wypiera w południowych Indiach hinduizm. Na obszarze portowej części miasta, którą można przejść całą w zaledwie 10 minut widzę 5 wież kościołów chrześcijańskich, głównie katolickich i w dalszej kolejności protestanckich. Wszystkie pracują niemal całodobowo, zaczynając mszami o 5 rano, a kończąc o 22 i mają super mocne nagłośnienie. Górują nad panoramą miasta, bo świątynie hinduistyczne i meczety są dużo niższe. Na chrześcijaństwo przerzucili się dosłownie i symbolicznie wszyscy rybacy żyjący w ciasnych klitkach gęsto zabudowanych ulic. Ich wszystkie łodzie, niektóre -zbite razem 2 pniaki drzewa wyglądają jak żywcem przeniesione z Galilei sprzed 2 tysięcy lat. Wszystkie łodzie mają krzyże na dziobie oraz wizerunki Chrystusa i Marii, podobnie połowa taksówek, które zamiast Ganeszów mają napisy „God’s Gift” czy „Pigeon of Jesus”.
W chrześcijaństwie jest jak dla mnie zbyt wiele krwi, winy i męczeństwa. Ale w pójściu na całość wschodnimi ścieżkami blokowało mnie zbyt duże umiłowanie życia takiego jakim jest, mimo rozczarowań, wyzwań, mimo wszystko. Trudno uczynić mi celem życia pragnienie wyjścia z koła wcieleń – samsary i rozpłynięcia się w nirwanie. Ba, możliwość kolejnych wcieleń, dzięki którym dalej bym mógł uczestniczyć w losach świata, kochać, podróżować, śmiać się, pomagać innym, robić różne fajne rzeczy, a nawet spróbować życia Rosjanina z syberyjskiej tajgi czy ciemnoskórego rybaka Tamila. Czemu mam chcieć się z tego wyzwolić? Hej, jeszcze choć parę wcieleń chętnie pociągnę. Oczywiście chcę żyć etycznie by nie spaść poniżej ludzkiej formy – życie małpy czy robaczka już mnie tak bardzo nie pociąga. Ale mając zapewnioną ludzką formę i jeszcze dobre zdrowie, czemu nie przeżyć kolejnych żywotów? Przecież to ciekawsze niż jakaś nawet błoga bez-foremność, żadnych wyzwań, żadnej indywidualności, wszystko wiedząc i nie mając nawet samej ciekawości. Piękne porównanie o kropli wracającej do oceanu wydawało mi się tak śliczne jak i niepokojące. Jednak znam i lubię swoje ego i nieźle mi się żyje gdy wiem kiedy ono coś znów kombinuje, a kiedy milczy. Szczęśliwie lata medytacji dały mi wgląd w stany olbrzymiej lekkości i błogości, pozwalając przypuszczać, że ten ocean, z którym mogę się połączyć będzie całkiem przyjemną perspektywą. Ale dalej najbardziej lubię postaci buddyjskich bodhisattwów, którzy zamiast rozpłynąć się w błogiej bezforemności, celowo postanawiają się dalej odradzać by zdejmować z ludzi cierpienie, i dalej ta perspektywa bodhisattwy śmiechu i lekkości życia wydaje mi się lepsza niż totalnego zaniku (hahaha!).