Gospodyni nie zastaliśmy. Święta Matka Indii od Miliona Uścisków jest w trasie. Teraz w Mangalore, niedługo przyjedzie do Triwandrum przez które pośpiesznie przejechaliśmy. Część jej najbardziej wytrwale przytulanych czyli jak to się tutaj mówi „devotees” jeździ razem z nią, ale aśram szczęśliwie funkcjonuje. Dostaliśmy z Anetką pokój na 11 piętrze 16-piętrowego wielkiego bloku. Tych kilka olbrzymich bloków w których zakwaterowanie znajduje duchowa międzynarodówka Ammy mieści się na małej mierzei szerokości na oko nie dłuższej niż 500 metrów między Morzem Arabskim a rzeką. Z 11 piętra widać rzekę i przycumowane na niej ogromne kutry rybackie jak i również niewielkie łodzie wiosłowe, most nad rzeką prowadzący do aśramu, który wybudowała Amma, a otworzył prezydent Indii, bezkres morza z drugiej strony, a pośrodku same palmy kokosowe. Gdy zejdzie się na ziemię widać, że pomiędzy palmami są chatki, w których mieszkają ludzie, zresztą jak dojeżdżaliśmy tutaj taksówką ani na moment nie przestawaliśmy widzieć tych chat i świątyń, ale z góry przyroda przykrywa nieznaczność ludzkiego bytowania, tylko kokosy i po koniec świata kokosy.
Aśram jest ogrodzony ale można do niego wejść swobodnie, żadnych przeszukań i prześwietleń jak u Sai Baby. Jedynie paszporty nam skonfiskowano, miły Włoch, który przeprowadził nasz meldunek powiedział nam, że u niego w kanciapie będą bezpieczne no i policjanci muszą na nie popatrzeć. Indyjska policja jakby chciała mogłaby spokojnie odtworzyć każdy dzień naszej podróży, zaznaczyć nasz przejazd od lotniska w Bangalore przez Tiruvannamalai, Madurai i jeszcze kilka miast do Amritapuri na mapce google Earth i wysłać nam grafikę mailem z pozdrowieniami. Oczywiście średnio się czuję będąc cały czas pod okiem wielkiego brata, ale cóż takie czasy: poddawaj się i śmiej, tylko nie narzekaj. Najwyżej gdy zobaczę wydruk mapy na odprawie na lotnisku to będę się im tłumaczył, że te wszystkie pobyty w aśramach mieszczą się w moim rozumieniu turystyki i tak jak się zobowiązałem w ambasadzie: niczego się tam nie nauczyłem i już na pewno nie praktykowałem duchowości.
Asram jest w sumie niewielki i skromny w pozytywnym sensie. Są dwie świątynie na otwartym powietrzu gdzie w ustalonych godzinach ale w zasadzie od 4 rano z przerwami do 20 śpiewają bhajany czyli pieśni wielbiące (laicy jak my rozumieją tylko „namaha coś tam namaha…”). Jest kawiarnia z espresso i super ciastkami, zachodnia kantyna, gdzie można spotkać wesołe Amerykanki z apetytem dużym jak ich nadwaga zajadające wegetariańskie hamburgery z frytkami. Ale dla ludzi o bardziej eko-gustach znajdzie się herbata ziołowa z tulsi z aśramowego ogrodu, owsianka z ragi (czarnego prosa), soki owocowe. Do tego jeszcze trafiłem przypadkiem do siedziby „Amma Chocolat Prasada” czyli wytwórni czekolad, które są boskim darem Ammy dla świata. Czekoladki o najróżniejszych smakach: ciemna, biała, z nerkowcami, cytryną. Trochę chrupiące, Anecie, koneserce czekolad, skojarzyły się z wyrobami czekoladopodobnymi, ale nie wybrzydzajmy, ich obecność jest bardzo miłym akcentem. Amma, która choć w tym miesiącu fizycznie nieobecna, uśmiechają wszędzie ze zdjęć, nie wygląda na ascetkę i w broszurce którą dostaliśmy, tłumaczy, żeby nie przesadzać z ascezą, medytować, uprawiać jogę, pościć raz w tygodniu, ale nie więcej, znaleźć złoty środek, a bardziej zaawansowane praktyki odbywać tylko za jej zgodą.
Więc znów jesteśmy w spokojnej krainie dobrych ludzi ubranych głównie na biało. Nikt nie pije i nie pali, co akurat mi odpowiada (choć na plaży przy aśramie znalazłem taki ogrodzony starym baldachimem teren o wielkości 3 metrów kwadratowych pełen petów i butelek po whiskey, ale nie koniecznie to zbiegowie z aśramu, mogli to też wioskowi urządzić). Każdy ma też tutaj przynajmniej spędzić choć jedną a najlepiej dwie godzinny dziennie jako „happy hours” czyli pracę dla społeczności. Gdy wybrałem się na spacer o 7 rano widziałem duże grupy duchowej międzynarodówki pracujące w ciszy przy krojeniu ziemniaków i marchewek, ale też i siedzących na plaży w spokoju segregujących śmieci bo i z ekologią tu jest naprawdę na tip top. W czasie naszego pierwszego obiadu z trudem się wykręciliśmy od rekrutacji do sprzątania pokoi w hotelu, mówiąc uczciwie, że jeszcze jesteśmy niewinni jak dzieci i chcemy najpierw poznać to miejsce zanim weźmiemy na siebie tak odpowiedzialne zadanie.
Ludzie rzadko mówią sobie dzień dobry ale w cichej aurze swojego bycia pozytywnie się do siebie odnoszą. Anetka celnie zauważyła: połowa ludzi tu to potomkowie hippisów z Goa, a druga połowa mocnej wkręceni miłośnicy Ammy. W odróżnieniu do aśramu Saia, gdzie wszystkie odpowiedzialne funkcje służby Sewa pełnili Hindusi, a zachodni wyznawcy mogli jedynie zmywać gary w zachodniej stołówce, tutaj Francuzki czy Amerykanie pełnią najbardziej odpowiedzialne funkcje. Wiemy, wiemy, Amma też liczy na nas.
Aśram jest trochę osobnym światem wobec otaczających go wiosek, one żyją w zasadzie tak jak inne wioski Indii i nie ma tu jak w Puttaparthi na zewnątrz aśramu innych obiektów tworzonych z myślą o zachodnich turystach z wykwintnymi potrawami i wypiekami czy sokiem z organicznej trzciny cukrowej z lodem z filtrowanej wody. Amma prosi byśmy się nie integrowali ze społecznościami wioskowymi, nie przyjmowali ich zaproszeń do domów, pozwolili by te wioski zachowały swój tradycyjny charakter. Rozumiem tę prośbę, ostatecznie my uduchowieni turyści przyjeżdżający do Indii nie chcemy wszędzie tu widzieć McDonalda i KFC i ludzi ubranych tak samo jak my, a cieszą nas te wszystkie spódnice które noszą mężczyźni, przydomowe świątynie, rangoli czyli mandale z różnego rodzaju piasku sypane przed domami. Otoczenie zwykłej indyjskiej wioski może być spokojniejsze i lepsze niż tysiąca straganów, gdzie sprzedawcy zwracać się do nas będą nienagannym rosyjskim zapraszać będą do kupowania tysięcy niepotrzebnych nam rzeczy. Ale z drugiej strony, mam poczucie, że taki kontakt świata wioski i aśramu mógłby być również owocny dla wioski, na zasadzie sierocińca w Puttaparthi finansowanego przez zwolenników Sai Baby z Zachodu działającego dla lokalnej społeczności, w którym my mogliśmy poprowadzić sesję jogi śmiechu. Uduchowieni turyści mogli by nauczyć różnych rzeczy wioskowiczów, poszerzyć ich wiedzę o świecie, zmotywować do nauki angielskiego, z kolei i zachodni ludzie mogli by niejednego się nauczyć od lokalsów. Także czuję, że mogłaby być jakaś trzecia droga pomiędzy izolacją i chronieniem tradycji (która jakby głębiej wniknąć rozwijała się zawsze dzięki wpływom z zewnątrz, np. muzułmańskim, angielskim, itp.), a zupełnym zalaniem wiosek globalem i zachodniością.
Tymczasem ja z Anetą, która teraz tuż przed zachodem słońca zabrała się za ćwiczenie powitań słońca, wybrałem się na spacer po wiosce, podążając za dźwiękiem bębnów dotarliśmy do świątyni, gdzie szykował się festiwal, a bramin ogniem błogosławił całe kiście bananów, kokosów i innych owoców. Jakaś dziewczyna do nas podbiegła, poznała nasze imiona, przedstawiliśmy, ale się i oni i my trzymaliśmy bezpieczny dystans pozwalający na współobecność bez kłopotliwych sytuacji. Potem oglądaliśmy na plaży jak rybacy zaplatali pieczołowicie drobne sieci, wyruszali samodzielnie łódkami wiosłowymi na szalone, niebezpieczne morze i wracali wyplatając z ogromnych sieci jedną niespełna miskę ryb. Kruki podfruwały do nich i podkradały im ryby. Rybacy gwizdali na kruki. Nad nimi unosiło się 40 orłów, które zbliżały się coraz bliżej, czekając aż rybacy się oddalą, czasem jakiś orzeł pogonił kruka. Nagle 2 autobusy nie mogły się wyminąć na wąskiej trasie i jeden z nich wjechał niemal w grupę rybaków. Rybak rzucił rybę plażowemu psu, akurat jak ten kładł się spać, ale zwierz nie był zadowolony, pomlaskał i wypluł ją. Nagle orzeł po nią sięgnął, widać, mniej wybredny. Inny orzeł wyłowił z morza całego węża, wow, co za precyzja! Oglądaliśmy to wszystko pełni podziwu dla tego świata. W pewnym momencie rybak nam miło pomachał, ale nie podchodzili do nas jak to robią w innych miasteczkach i wsiach Hindusi chcąc od nas od razu zdjęcia (przez nich robione lub przez nas), rupie lub długopisy dla dzieci. Więc może w tym dekrecie Ammy o izolacji jest duża mądrość, szczególnie, że jej fundacja prowadzi różne projekty na rzecz tych wiosek.
Do naszego obiadowego stolika dosiada się John, chudy Anglik z mocno pomarszczonym czołem i długimi siwymi włosami. Po tym jak my zjedliśmy i on zjadł, zaczynamy rozmawiać. Jest tutaj już od miesiąca. Przyjechał, bo zobaczył Ammę w telewizji. Tak, uściskała go, miłe to było, ale za dużo procedur przy tych uściskach, protokołu, najpierw puścić wszystkie kobiety, z tej strony nie wolno, tak nie wolno. Pytam go jak jest w aśramie gdy jest Amma. Oj dużo więcej ludzi jest i zamieszania, teraz jest lepiej, spokojniej, 800 osób pojechało stąd z nią w tournée po Indiach, 40 autobusów. Tak mu dobrze, dobre jedzenie, bezpiecznie, tanio. Pytam Johna o jego służbę dla aśramu, „ja mam kosmiczną sewę” – śmieje się – mam takiego fajnego nadzorcę z Francji, że włąsciwie nie musimy nic robić, a kąpiemy się w morzu. „W morzu? Chyba w basenie?” – pytam się świadom jak wielkie fale uderzają tu o brzeg i Amma by uchronić swoje dzieci do których też się zaliczasz nawet jeśli o tym nie wiesz, wywiesiła tabliczki że pływanie jest „absolutnie i bezwzględnie zabronione” w kilku językach. Grzeczni mieszkańcy aśramu tacy jak ja kąpią się jedynie w baseniku – oddzielna godzina dla mężczyzn, oddzielna dla kobiet, które mają pływać w sukienkach. John mówi, że on się kąpie w morzu, ważne tylko by pójść kawałek dalej by nikt nie patrzył z tych co to patrzą i donoszą.
Dosiada się do nas Amrit z Izraela i zalewa nas pytaniami. To dziś jego pierwszy dzień, w ogóle pierwszy raz jest w jakimkolwiek aśramie, z ciekawości przyjechał i chce wiedzieć wszystko. Rozumiem jego pytania ale za dużo ich zadaje, dokładnie odtwarzając naszą podróż z datami wymeldowań. Staję teraz po drugiej stronie wiedzącego – nie mówiącego, gdy ja rozmawiałem jako „dziennikarz” z bardziej doświadczonymi aśramowiczami jak Ana, która przeprowadziła się tu na stale z Francji, mało mówiła, tak oczywiście miała głębokie doświadczenia duchowe z Ammą, oczywiście jest tu dobrze, o czym tu mówić… Jeden chłopak chodzi wokół stolików z obrazkiem Ammy krzyczy „Mummy!” i się śmieje na cały regulator, czasem mówi coś po niemiecku chyba do siebie. John mówi, że on tak chodzi codziennie i pyta mnie czy joga śmiechu to coś w tym stylu. Tłumaczę moim kolegom ze stolika, że to absolutnie nie jest joga śmiechu, bo my mamy swoje ćwiczenia i procedury, ale miło że człowiek dotarł do swojego wewnętrznego źródła radości, mógłby tylko poprawić komunikatywność ze światem.
Udajemy się po raz pierwszy na bhajany. Czuć silną energię. Nieliczni się ruszają, pozwalają sobie na radość dziecka. Jeden chłopak tańczy, parę osób klaszcze. A ja zrozumiałem, że Amma wcale nie potrzebuje być tutaj fizycznie by to wszystko działało i powstawała taka energia, dlatego tak jeździ tyle by w kolejnych miejscach materializować taką energię. Ta energia jest silna, ale nie mam pewności, że akurat jej potrzebuję. Jakoś poza szalonym chłopakiem z obrazkiem i Johnem za dużo tu dla mnie powagi. Coś mi tu nie pasuje, ale nie potrafię nazwać co. Amma jest taka matczyna, pulchniutka jak moja mamusia, taka lekka energia matczyna, a jednocześnie obowiązujące pozdrowienie to Om Namah Shivaya, jak na świętej górze Arunachali, tam na wypalonym słońcem i ogniskami, groźnym szczycie trudno mi było o bardziej adekwatne pozdrowienie niż hołd dla boga zniszczenia. A tutaj jak mam tym pogodnym babciom i dziadkom z Rosji czy Holandii mówić „Om Namah Shivaya” zamiast „hello, zdrastwujcie!”? No i tak mam poczucie, że ci ludzie porzucili swoje matki by być dziećmi dużej i poniekąd bardzo miłej duchowej matki, jest to postęp, ale czy akurat tego potrzebuję?
Kolejny dzień, kolejna kolacja. Tym razem podporządkowaliśmy się z Anetą i popracowaliśmy przy produkcji pizzy, dokładnie przy rozwałkowaniu ciasta by utworzyć płaskie placki nie większe niż talerz. To był mój sukces, że wyhaczyłem bardziej atrakcyjne „zlecenie” niż wchodzenie ludziom do pokoi z radosnym Om Namah Shivaya i czyszczenie kibelków. Nad całym procesem produkcyjnym pizzy czuwali Włosi, główny „capo” bardzo szybko zauważył, że moje pizze nie są dostatecznie okrągłe i poprosił swojego asystenta by mnie kontrolował (controla lui, controla!). „Proszę pomagać, a nie kontrolować” – uniosłem się. Miałem dość tych monitorów poskładanych z monitoringu całego terenu w jadalni, karteczek z numerem paszportu wtykanych do pokoju, że mamy się zgłosić na niby dobrowolne, ale w praktyce przymusowe roboty. Robota przy pizzach nie była zła, z czasem zaczęło mi iść lepiej, atmosfera była w miarę wesoła bo trafiliśmy do jednej brygady z paniami z miasta Chmielnicki na Ukrainie, młodym wytatuowanym Amerykaninem z kolczykiem a la byk w nosie z Zachodniej Wirgini i włoskim menedżmentem średniego szczebla odpowiedzialnymi za odpowiednie kształty i ustawianie kolejnych foremek z olejem. Ten cały system boskiego oka Ammy zaczął stawać się dla mnie coraz bardziej męczący. Gdy poszedłem na internet musiałem odczekać aż zwolni się komputer, a potem gdy włączyłem mojego maila, facebooka i aktualizację bloga, gość powiedział, że za minutę mam odejść bo skończył się czas. Jest przepis, ograniczony czas przy internecie, prosiłem o 5 minut, nie ma mowy, uparłem się, że zdjęcie musi się wgrać i rzutem na taśme opublikowałem nowy wpis, ale dostałem jeszcze karę pieniężną. „Thank you Pierre” – powiedział gość opiekujący się internetem w świątyni przyjmując karę. Wyszedłem bez słowa, wolę iść do zwykłego Hindusa przedsiębiorcy z tymi „high speed ultra deluxe internetami” i pomimo powolnego łącza, przynajmniej cieszyć się bezkarnością.
Instrukcja nakazuje by pokoje przed odjazdem starannie posprzątać i opróżnić śmieci. Aneta chwyciła za miotłę, a ja wziąłem kubeł. Okazało się, że muszę z naszymi śmieciami pójść do punktu recyklingu. Nie było tam niestety rękawiczek i ręcznie dzieliłem każdy paproch, każdą pestkę po daktylu, na blisko 10 kategorii: „włosy, paznokcie i kurz”, „resztki żywności”, „średnio twardy plastik”. Pojemników było dużo, po 7 każdego rodzaju obok siebie, więc trzeba było się nabiegać, otwierać je, zamykać. Z jednej strony Nobel dla nich za troskę o środowisko w kraju gdzie w pociągach nie masz śmietnika i standardem jest wyrzucanie kubeczków po kawie i opakowań po żywności za okno. Z drugiej strony czułem jakiś absurdalny komizm drobiazgowości tej segregacji. Gdy już odzyskaliśmy paszporty (żartowaliśmy z Anetą, że nam odmówią za niewystarczająca ilość robót przymusowych i będziemy musieli zostać tu dłużej). Ale wydostaliśmy się i to jeszcze statkiem!
Próbuję zrozumieć skąd mi się brały te trudne emocje w aśramie Ammy. Na pewno wpływała na nie pełnia księżyca, ale widzę, że jestem przywykły by żyć po swojemu, nie przepadam za zbyt dużą liczbą nakazów, zakazów i sugestii, że coś wypada. Taki polski anarchistyczny duch wewnątrz mnie. Część tych zakazów choć uzasadniona w jakiś sposób, na przykład zakaz trzymania żony za rękę uwarunkowany lokalną kulturą, obniżały mój komfort bycia. Zobaczyłem też, że odwykłem od życia we wspólnocie, albo ta wspólnota nie była moją wspólnotą, wszystko odgórnie nakazane i ja tylko mogłem się dostosować lub wyjechać. W ostatnim momencie bycia w tym miejscu zdenerwowany wyjątkowo skąpym śniadaniem, karą za dodatkowe 5 minut przy internecie, gdy jakaś pani w kolejce po sok owocowy zaczęła mi zawile i spokojnie tłumaczyć łamanym angielskim, że ze względu na słońce stanie krok dalej ode mnie mocno już zdenerwowany odparłem jej „nie ma problemu” tonem tak podniesionym, jakbym chciał powiedzieć „zostaw mnie w spokoju”. Hahaha u Ammy znów przyszedł do mnie temat, że ktoś mi coś każe i ja coś muszę. Dziękuję, boska Mamusiu.