Do Bangalore przyjechaliśmy o 5 nad ranem nocnym autobusem z Coimbatore. Czekała mnie miła niespodzianka, okazało się, że kierowca zamiast wysadzić nas na cuchnącym i hałaśliwym dworcu zaproponował nam wysiadkę przy drzwiach ogrodu botanicznego Lal Dagh. Ogród o tej godzinie jest zamknięty to znaczy nikt nie pobiera 10 rupii na wejściu, ale bramy są otwarte i mimo ciemności, mnóstwo ludzi ćwiczy jogę, biega lub robi coś pomiędzy jogą a bieganiem. Rozłożyliśmy z Anetą maty w małej świątyni na szczycie parkowej góry i medytowaliśmy i wykonaliśmy nasze jogo-praktyki aż nastał świt. Podeszliśmy do rikszarzy by poprosić o podwiezienie do najbliższego wegetariańskiego baru na śniadanie. Trzech rikszarzy zawołało jeszcze kilku i rozpoczęli naradę, która trwała kilka minut. W końcu ten pierwszy pokiwał głową tak bardziej na tak, wziął nas do siebie, obwiózł przez 5 minut dookoła i wjechał w boczną uliczkę jakieś 300 metrów od miejsca startu. Dostał swoje 100 rupii, niech mu będzie: społeczeństwo informacyjne i za informacje się płaci.
Śniadanie jak zwykle masala dosa czyli placek ryżowy z kartoflami i cebulą. Podstawowa mantra południowych Indii. Po wyjściu z baru postanowiliśmy udać się do siedziby Laughter Yoga International, byliśmy luźno umówieni z doktorem Katarią. Bangalore to jedno z największych miast Indii, o życiu w którym marzy większość Hindusów z całego południa, miasto IT z ciągłymi przerwami dostaw w prądzie, krowami i kozami na środku skrzyżowań, miasto zieleni pokryte siecią autostrad z wiaduktami nad wiaduktami plus rosnące przy tych wiaduktach zaciszne i zielone deweloperskie osiedla, często grodzone. Słowem tradycja, nowoczesność, indyjski klimat plus trochę grodzonej Warszawy, optymalny habitat dla ludzi i zwierząt, no i najwięcej klubów śmiechu na świecie. Mówię o tym, dlatego, że Bangalore ciągnie się w nieskończoność, a siedziba Laughter Yoga mieści się jeszcze kilometr dalej. Zagadywaliśmy kolejnych rikszarzy i ci nie podejmowali się tam pojechać nic nie kojarząc. Oni nie dość, że nie znają miasta, to nigdy nie mają map. Wpadliśmy z Aneta na pomysł by zrobić projekt społeczny wyposażenia trójkołowych taksówkarzy w mapy i naukę ich używania.
Szczęśliwie pojawił się Shiva. Nie bóg, tylko rikszarz o boskim imieniu. Okazało się, że kojarzy jednostkę wojskową mieszczącą się niedaleko naszego celu więc wsiedliśmy. Droga nie jest trudna tylko długa bo jedzie się autostradą prowadzącą na lotnisko. Nasz Shiva nawet na tej autostradzie znalazł kolegę po trzecim kółku i rozmawiali jadąc mimo dużego ruchu obok siebie i gadając. W końcu dotarł już do naszej dzielnicy, ale tam trzeba wiedzieć gdzie odbić z autostrady, a ja jeszcze nie znam tej okolicy tak dobrze by mu pomóc. Więc nasz Shiva odbił jak się okazało za wcześnie, podeszliśmy więc we dwóch do jakiejś portierni, ja poprosiłem mundurowego po angielsku by wytłumaczył w języku kanada kierowcy drogę. Chłopaki pogadali, pokiwali głowami, pośmiali się nawet ale za parę minut Shiva po tym jak przejechał ulicą gdzie naliczyłem 11 krów zajadajacych plastikowe torby, stanął i powiedział, że nie wie co dalej.
Wyszedłem, poprosiłem panią z zakupami o pomoc. Ta zaprowadziła mnie do męża siedzącego w dużym aucie z dyndającym na przedniej szybie pajacem z McDonalda, który znał dobrze angielski i pewnie też miasto. Zadzwoniłem do asystenta doktora Katarii i podałem komórkę temu gościowi. Rozmawiał z nim wesoło jakby się dobrze znali i mieli ustalić co kupić na sobotnią imprezę u cioci Mahalakhsmi albo samej Kali. Szczęśliwie impulsy tutaj kosztują śmieszne grosze, a i czasu mamy pod dostatkiem. Po czym mój nowy znajomy wysiadł i zaczął opowiadać z obfitą gestykulacją naszemu Shivie jak dotrzeć. Kolejne 10 minut. Po czym zwrócił się do mnie po angielsku: on pewnie się zgubi, więc podaję ci mój numer to zadzwonisz jakby co i mu jeszcze wytłumaczę, to są niesamowite Indie – powiedział nawiązując do hasła reklamowego „Incredible India” którym rząd stara się przyciągnąć turystów- tutaj nikt nic nie wie, ale wszyscy się starają i wszystko się zawsze dobrze kończy, tylko potrzeba cierpliwości.
Nasz Shiva nabrał wiatru w żagle, odpalił jak to mówią w innych miastach Indii „skuter” czy „tuk tuka” czy po prostu auto-rikszę, zawrócił ulicą krów z foliówkami, skręcił w lewo w jakiś piaskowy dukt, w prawo, znowu w lewo i …nagle patrzymy przy drodze stoi nasz kolega – asystent doktora – wita nas głośnym, serdecznym śmiechem, siada na jednym krzesełku z kierowcą rikszy i staje się naszym GPSem. Jak to wszystko się dzieje, nie wiem, jak ta rzeczywistość funkcjonuje nie wiem, ale wszystko się dobrze kończy.
I tak jestem sobie w siedzibie jogi śmiechu, jutro wieczorem odbiorę z lotniska grono 7 naszych śmiechowych przyjaciół i przez 3 tygodnie będę ich oprowadzał po niesamowitych Indiach, aż nie mogę się doczekać tak bardzo chcę pokazywać ten piękny świat. Doktor dziś zaprosił nas na obiad wspólnie z wieloletnim ministrem kultury i edukacji Mauritiusa, który chce na tej pięknej wyspie na Oceanie Indyjskim otworzyć coś w rodzaju uniwersytetu zajmującego się uczeniem jogi śmiechu. Zaprosił doktora i nas na otwarcie, czemu nie, chętnie przyjedziemy, zresztą to już drugie zaproszenie na Mauritius jakie dostaliśmy w tym roku, wcześniej zaprosił nas Ravi, którego poznaliśmy na kursie jogi śmiechu i powiedziałem, że chętnie mu pomogę w rozkręceniu spirali śmiechu. Potem doktor wraz z żoną i całym zespołem biura chwycili za bębny i zaczęli wybijać różne rytmy łącząc je często z mantrą „hoho haha”. Jego mały szpic próbował wbić się w te rytmy poszczekując. Nareszcie w domu –śmieję się- w jednym z naszych domów.
Po 2 miesiącach w Indiach dalej jestem zachwycony tym krajem. Wczoraj z kolei odwiedziliśmy z Anetą szkołę podstawową na wsi. Cudowne dzieciaki wspólnie jedzące na podłodze wegetariańskie posiłki serwowane z dużych wiaderek, sale komputerowe gdzie siedzi się na podłodze, tablice w kształcie słoni czy krów. Nagle trafiamy do sali plastycznej i widzę namalowany przez dzieci portret Gandhiego, jednego z największych duchowych mistrzów Indii – Vivekanandy i oczom nie wierzę obok nich…. Hitlera. Mocno zdenerwowany, z wąsem, jak żywy białą farbą na czarnym tle i wokół niego promienna żółto-czerwona aura. Chcę znaleźć zaraz nauczyciela, zapytać się: czemu wisi tu gość, który zabił mojego pradziadka i jeszcze parę milionów ludzi? Po chwili chęć wiedzy i zrozumienia odchodzi. Jestem spokojny: to nie jest pochwała faszyzmu, może jest im na tej ścianie ze świętymi potrzebny Hitler na zasadzie demonów, których maski aktorzy przywdziewają w świątyniach? Jadąc do szkoły przejeżdzaliśmy przez wiec komunistów – ubrani na biało jak uduchowieni ludzie z aśramów, siedzą spokojnie w pół-lotosie i trzymają flagi z sierpem i młotem i czekają na coś, nawet nie będę dochodził na co. Patrzę na ich spokojne twarze i myślę sobie, że jakby mieli wszczynać rewolucję to chyba nawet ulicznemu psu by się krzywda nie stała.
fot. Piotr Bielski