Wczoraj przejechałem rowerem koło kościoła na którym wywieszono wielki banner z cytatem z Jana Pawła II z grubej rury: nie lękajcie się być świętymi. Od razu pewnie z mojej bezkompromisowej natury wyświetlił mi się napis „nie lękajcie się być nieświętymi” jako pierwsza reakcja. Mam tak, że nie lubię jak się do mnie mówi dużymi literami i banerami, a także drażni lub w najlepszym razem śmieszy mnie większość moralizatorskich gadek, a już szczególnie gdy kanonizacja udzieli się politykom czy dziennikarzom. Zacząłem się zastanawiać, o co właściwie chodzi z tym oczekiwaniem od ludzi świętości i jak zwykli ludzie rozumieją takie hasła. Przypuszczam, że niektórzy rozumieją to tak zdroworozsądkowo by starać się być trochę lepszym człowiekiem i jako mały krok w stronę świętości na przykład zrezygnują z trzeciego piwa lub zamiast oglądać pornola, włączą na przykład „M jak Miłość”. Ale zamiast sobie żartować z innych, wolę skorzystać z okazji i zastanowić się, jak to u mnie jest z tą świętością i czemu mnie coś w tym temacie drażni.
Mam poczucie, że świętość rozumiana jako zupełna nieskazitelność to bardzo wysoki level. Dla większości ludzi niedostępny. Obawiam się, że stawianie sobie tak wysoko poprzeczki może spowodować, że śmiałkowie szybko wymiękną i tym bardziej pójdą w stronę nie-świętości, na zasadzie „skoro nie mogę być świętym to i tak wszystko jedno”. Oczywiście przywiązanie do nie-świętości i wpisanie jej na sztandary to droga donikąd. Mam jednak poczucie że akceptacja własnej nie-świętości rozumianej jako cień czyli to wszystko czego w sobie nie lubimy i czego byśmy woleli by inni nie widzieli, to pierwszy krok w stronę pokochania siebie, spokoju ducha i zdrowia. Nie twierdzę, że mamy zostawić różne nasze słabości samym sobie i nic nie robić z nimi, ale ważne jest by ich nie negować tylko stanąć z nimi oko w oko, tak jak ja mogę przyznać „owszem potrafię być hojny, ale zdarza mi się być skąpcem”, „potrafię być uważny i współodczuwać, ale zdarza mi się być obojętny na to co się dzieje z innymi”. Czasem gdy nie walczymy z tym cieniem, on znika, gdyż nie musi nam stawiać oporu i może opaść jak uschła gałąź.
W aspiracjach do świętości widzę niebezpieczeństwo kolejnej odsłony perfekcjonizmu, który uważam za niebezpieczną chorobę. Jedną rzecz jest dążenie do doskonałości, które jest zdrowe i sprawia, że się rozwijamy. Ja faktycznie staram się by moje warsztaty i kursy były jeszcze lepsze, więc wyszukuję nowinek ze świata jogi śmiechu, wymyślam nowe ćwiczenia, prowadzę poszukiwania jak optymalne włączyć do warsztatów śpiew i taniec. Część zarobionych środków inwestuję w moją stronę internetową, która powinna stać się wkrótce bardzo piękna i dopracowana w detalach. Ale dobrze by takie naturalne w nas dążenia o rozwoju i poprawy jakości były zrównoważone pewną dozą miłości do siebie i innych takich jakimi jesteśmy w tej chwili. Moją praktyką jest wdzięczność i docenianie. Cieszę się tym co mam i ufam, że dzięki pozytywnym uczuciom wszystko będzie szło w kierunku jeszcze większego dobra i piękna.
Perfekcjonizm zaś to bycie dla samego siebie surowym rodzicem, który ciągle się każe zupełnie niepotrzebnie. Ludzie, którzy maja wgrany software perfekcjonizmu, nawet gdy osiągną wielkie sukcesy wedle kryteriów świata zewnętrznego i tak w środku nie zaznają ukojenia, bo będą skupiać się na tym, co nie poszło tak jakby mogło pójść. Ale wielu perfekcjonistów nie odniesie nawet tych zewnętrznych sukcesów, bo nawet nie spróbuje. Co tu dużo mówić, moi znajomi z wirusem perfekcjonizmu nie przyjdą nawet na jogę śmiechu, bo nie mają gwarancji, że od razu nie będą śmiać się doskonale, więc bezpieczniej jest nie próbować. Na zajęciach jogi śmiechu śmiejemy się ze swoich błędów i doceniamy siebie takimi jakimi jesteśmy – dopóki jest w nas chęć uczenia się błędy innych i nasze własne są nieraz najlepszą pomocą.
Moja podejrzliwość wobec tego oczekiwania świętości idzie nawet krok dalej. Świętość staje się kolejnym celem, a ja nie chcę żyć w dążeniu do przyszłości i negacji tego co jest tu i teraz. Znacie na pewno te wszystkie podręczniki i kursy rozwoju, gdzie ludzie sukcesu mówią nam, że trzeba mieć marzenia, że warto na przykład prowadzić dzienniczek, w którym codziennie będziemy zapisywać choć jedną drobną rzecz, którą zrobiliśmy dziś by przybliżyć się do realizacji naszego marzenia. Ja wiem, że niektórym ludziom jest to bardzo potrzebne by rozwinęli skrzydła, wyszli z marazmu czy depresji, aby mieli przed sobą jakiś cel i odważyli się marzyć. Wiem też, że posiadanie jasnego celu (tak jak zalecają spece od rozwoju zapisanego konkretnego, mierzalnego, rozłożonego w czasie) pozwala mobilizować energię w danym kierunku i działać skuteczniej. Co więcej, ja mam swój cel –marzenie – w wielu miejscach powtarzałem, że chcę by Polska stała się najbardziej roześmianym państwem świata. I dlatego potrzebuję być nad wyraz uważny.
Na pewno mógłbym zrobić wiele więcej by skonkretyzować ten cel i rozłożyć w czasie, ale już teraz potrafię dostrzegać wskaźniki tego, że to już zachodzi, przeszkoliłem ponad 100 liderów jogi śmiechu w ciągu niespełna roku i pewnie jakby to zmierzyć i porównywać z tym co robią inni nauczyciele na świecie, mogę być bliski światowego rekordu. Inne wskaźniki tego to rosnąca i rekordowa w ciągu półtora roku odkąd wystartowałem z jogą śmiechu, ilość publikacji i wzmianek w mediach dotyczących jogi śmiechu i to nie tylko z moim udziałem, ale również poświęconych działaniom przeszkolonym przeze mnie liderów, a także nawet kilkoro dzielnych samouków, którzy też propagują jogę śmiechu. Wreszcie ilość warsztatów, klubów śmiechu, ludzi, którzy przyszli się śmiać, raz doszło do tak śmiesznej sytuacji, że jednego dnia w samej Warszawie 4 liderki prowadziły niezależnie od siebie zajęcia o tej samej godzinie.
Potrafię się cieszyć tymi wszystkimi osiągnięciami (tym bardziej tymi nie moimi) i doceniać to. Także zamiast skupiać się na tym ile mi brakuje do osiągnięcia celu, do doskonałości, do świętości, cieszę się tym co już mam i tym co już mamy jako wielka i luźno powiązana śmiechowa rodzina. Mój cel najbardziej roześmianego państwa świata jest na tyle zabawny, że czuję, iż przyłożenie do niego matryc, które powstały na gruncie biznesu byłoby lekkim absurdem. Także uznaję, że co innego to mieć wewnętrzny kompas i wiedzieć w którą stronę chce się iść i iść pewnie i z ufnością, a co innego być owładniętym przez cel, który sprawi, że zaczynamy patrzeć na innych jako zasoby. Widzę że tak naprawdę jest, że im więcej jestem szczery wobec siebie i działam w oparciu o intuicje i moje wartości, tym piękniej świat odpowiada na to. Ale wiem też, że w dzisiejszym świecie, trzeba mieć naprawdę porządny kompas czyli dobry kontakt ze sobą by nie dać się wpędzić w tę szaloną gonitwę za celami, liczbami i czymś tak śmiesznym jak lajki.
Sam ostatnio przez chwilę dałem się w to wkręcić, będąc niezadowolonym z powodu braku lajków dla tego co proponuję na facebooku. Bo jeśli będę patrzył na to co robię jako środek do jakiegoś dalszego celu to prędzej czy później przyjdą doły które mogą się złożyć na depresje. Ale jeśli uda mi się zachować duchową perspektywę, w której robię coś bo to czuję i bo to jest dobre bez oczekiwań owoców to jestem bezpieczny. Podstawa dla mnie to szczerość wobec siebie, umiejętność przyznania się przed sobą, że na przykład to i tamto mnie już dłużej nie kręci i nie chcę tego robić. Ja wiem, że nie jestem w stanie oszukać sam siebie, jak zabieram się na przykład za planowanie jakiegoś działania do którego nie mam przekonania, to pojawia się to co nazywa się fachowo prokastynacją czyli różnymi sposobami zwlekania. Na przykład wówczas nagle mam ochotę by dokładnie zamieść pokój albo zrobić pranie i zaczynam się zastanawiać skąd wziąć jakieś brudne ciuchy, a jak siadam przy komputerze to nie jestem w stanie zmusić się do postawienia pierwszej litery.
Także jeśli papieżowi z tą całą świętością chodziło o to byśmy mieli taki dobry kontakt z własnym wnętrzem i potrzebami to się zgadzamy, tylko, że ja wolę mówić małymi literami i nazwać to po prostu szczerością czy prostotą. Ostatnio byłem świadkiem jak jedna moja znajoma życzyła drugiej „żeby twoje marzenia stały się wspomnieniami”. Solenizantka wyglądała na szczerze zadowoloną, a ja aż miałem ochotę wrzasnąć: „żadnych marzeń, żadnych wspomnień”, ale powiedziałem spokojnie „ciesz się Twoją drogą i niech Ci niebiosa sprzyjają”. Wiem, że różni ludzie potrzebują różnych rzeczy w różnym czasie, więc szczęśliwie mam za sobą etap walki o to by inni przyjmowali za słuszne to co sprawdziło się w moim wypadku. Ale na ten moment jestem tu by mówić Wam: nie przesadzajcie z tymi marzeniami, nie żyjcie wspomnieniami ani pięknymi planami, bo to wszystko jest kompletną iluzją, zobaczcie, jest to piękny świat. A jeszcze chętniej niż słowami mówię to obecnością, tańcem i śmiechem.
A na całą kanonizację papieża można też spojrzeć z indyjskiej perspektywy. W Indiach mają całe rzesze świętych a nawet całkiem niezłą ilość bogów czyli ludzi, którzy obudzili w sobie boski potencjał czyli uświadomili sobie i jeszcze to urzeczywistnili: są Twórcą i całym stworzeniem a nie tylko jednym małym oddzielonym od całości człowiekiem. Oczywiście mogą trafić się oszuści, ale to czyni Indie jeszcze bardziej fascynującymi. Także mówię sobie, skoro Hindusi mają może nawet i miliony świętych, czemu my nie możemy mieć choć jednego? Okej, miejmy go sobie, ale ja chcę by wszystko było świętością, a nie tylko jeden gość. Albo by nic nie było świętością ale wtedy to już kompletnie nic. A nie tak, że coś jest święte, a coś nie, bo to nas trzyma w sytuacji oddzielenia i osobności. Ale o tym to będzie już następnym razem.
Dziękuję Wojtkowi Zacharkowi za rozmowę, która mnie zainspirowała i pozwoliła mi uporządkować myśli, które zaowocowały tym tekstem.
Zdjęcia z naszej wizyty w domu dziecka w Puttaparthi w Indiach, gdzie czułem się krok bliżej świętości. Ha ha ha! 🙂