Uwierzcie, naprawdę miałem napisać tekst o radości, jaką mi daje jazda po mieście hulajnogą. Może jeszcze go napiszę, ale nagle przyszedł do mnie przy śniadaniu. Akurat gdy wertowałem gazetę. Aż chce się napisać, że poranną, ale była sprzed paru dni. Czasami podejmuję takie próby jakiegoś częściowego zakotwiczenia się w tamtej rzeczywistości, tej co się dzieje wielkimi literami. Ale wiem, że to zawsze źle się kończy. Czasem lepiej nie wiedzieć i żyć po swojemu. Małymi literami, drobną czcionką, nawet bez liter. Ba, prawie zawsze lepiej nie wiedzieć, nie dopuszczać do siebie tego całego lękowego drgania świata,, właściwie zawsze lepiej żyć po swojemu.
Więc jedząc zupę grzybową od mamy, jak już jadę do mamy co nie tak często się zdarza, to jakiś słoik zawsze się przyda, także jakoś tak wbrew moim zasadom, otworzyłem to poważne gazecisko, które mnie skusiło w podróży jakimś kolorowym dodatkiem. I tak myślałem czy ją wyrzucę, całą tę gazetę, ot tak bez czytania? Nie, zanim trafi do torby na wszelki plastik, metal i papier, chociaż ją przewertuję. I co? Same nekrologi jakiegoś pułkownika, wojenne werble, mapki obecności wojsk rosyjskich na Ukrainie, jakieś niby świąteczne teksty światopoglądowe, ale mocno lękowe: tu jakiś ekspert od obrony straszy, że Niemcy nas nie obronią, tam jakiś nawiedzony o kościelnej orientacji straszy aborcjami, a myślałem, że akurat tacy to w innych gazetach straszą. Przechodzę przez cały ten negatywizm i dochodzę do jakiegoś wywiadu z filozofem tak już pod koniec gazety tuż przed tekstem o tym, że Legia miała lekkie losowanie rywali w pucharach, chyba jedyną pozytywną wiadomością. I filozof z kolei też się mądrzy z głowy, głosząc coś, że cywilizacja, w której zniknie śmiertelność, będzie zupełnie inna, że nie powstanie w niej muzyka Beethovena.
I wtedy on do mnie niespodziewanie przyszedł. Stary lęk, który myślałem, że dawno odszedł, że go pokonałem, przeskoczyłem, wyśmiałem. Bo pamiętam jak kilka razy w życiu drżałem tak absolutnie, gdy zdawałem sobie sprawę, że to totalne i nieodwołalne. Zaczęło się to w 88 roku gdy rodzice wieźli mnie i siostrę z tyłu pomarańczówką, naszym rdzewiejącym maluchem, po obiedzie u babci i dziadka. Jako młody pasjonat kalendarza zacząłem liczyć, skończy się wkrótce 88 i będzie 89, potem będzie 90, potem będzie 91 i tak doszedłem gdy skręcaliśmy z Północnej w Ogrodową do 2050, może wtedy jeszcze będziemy, ale jak już zaczęły grubsze numerki zacząłem czuć grozę bo nie znałem nikogo urodzonego w 1888 a znałem daty urodzenia wszystkich dziadków i wujków. „Mamo, to ja też umrę? Nie dożyję 2088?” -chciałem wtedy zapytać. Ale nie zapytałem, bo znałem odpowiedź. Schowałem to pytanie w sobie i zacząłem się trząść, cały w jakimś amoku. Ale gdy już przejeżdżaliśmy koło tego tajemniczego miejsca z neonem, gdzie zawsze stały lekko ubrane panie i skręcaliśmy, jak zwykle, w Więckowskiego, coś się zmieniło. Spojrzałem z góry na to biedne miasto, na tego fiata 126p, tak małego, tak zupełnie bezbronnego i potem na siebie, jeszcze mniejszego i nagle obudziłem się w domu. Dokładnie to w garażu..
Powróciło to w 91 gdy zmarł Freddie Mercury. Myślałem, że Freddie tak naprawdę to nie umrze. Kto jak kto, ale nie on! Bardziej przeżywałem to chyba niż śmierć pradziadka. Bo dziadka Bogusia, to straszne „pra” to się dodawało tylko dla wtajemniczenia tych którzy nie wiedzieli jak mogę mieć 3 dziadków i 3 babcie, też kochałem, ale wiedziałem, że był w wieku umieralnym. Ale Freddie taki młody, taki wspaniały! Wszedłem do wanny i polewałem się gorącą wodą. Była tylko woda. I ciepło. Ale nagle otworzyły się drzwi. „Mamo, czy ja też umrę?” – wystrzeliłem wtedy. Mam zakręciła kran, podała mi biały ręcznik. „Tak wszyscy jesteśmy jak kwiaty. Kwiaty muszą kiedyś przekwitnąć” – powiedziała. Płakałem.
Potem jeszcze kilka razy się trząsłem. Raz gdy zmarła babcia Regina, a nawet już na dzień przed gdy pani Renata w szkolnej świetlicy po raz czwarty pytała o szczegół z mojego snu, bo chciała ukryć przede mną co znaczą w jej senniku egipskim łóżko, księżyc i nietoperz, a ja i tak przejrzałem między palcami. Inny raz to gdy umarł sąsiad Brzdąkała. Nie żebym jakoś go szczególnie kochał. Ale kilka razy dziennie widziałem go z okna w coraz gorszych swetrach, coraz bardziej skulonego, gdy chodził w tą i z powrotem od pani Marioli do siebie. Jak mi mama powiedziała o tym, musiałem wybrać się pod prysznic. Tak instynktownie, tak z ciała. Może dlatego tak kocham wodę. Może dlatego w Indiach taką rolę przykładają do kąpieli?
Weźmy choćby mojego ulubionego sadhu ze slumsu w Bombaju, którego poznałem w zbitej ad hoc wiacie – świątyni Hanumana, gdzie wokół kopulowały białe króliczki, a groźnie wyglądający chłopcy przyszykowali mi we wiaderku po farbie najpyszniejsze mango lassi. Święty mędrzec leżał prawie nagi na posłaniu przy ognisku, nie miał imienia, nic nie posiadał, ale dwa razy dziennie udawał się do kąpieli. I żeby ze mną porozmawiać potrzebował specjalnej kąpieli. Dał mi potem trochę popiołu na drogę i mówił bym kładł go na trzecie oko i gardło zawsze po kąpieli. Bardzo lubiłem ten popiół zawinięty w gazetę z robaczkami języka marati. Ale w każdym razem przy śmierci starego Brzdąkały znów to czułem. Polewałem się prysznicem i odliczałem ilu ludzi już mam po tamtej stronie. Potem było jeszcze parę tych śmierci po drodze parę, ciocia Krysia, wierny kot Merlin,co zmarł z tęsknoty, kochany pies Ogi, aż umarł dziadek. Nie mogłem się na to zgodzić. Jak się dowiedziałem aż musiałem rozerwać na drobne strzępy plakat wyborczy córki znanego przedsiębiorcy pogrzebowego. Tak jakby była panią śmiercią. Ty wredna ty, co zabrałaś mi dziadka! Potem zrobiłem sobie rytuał przerwania nici za radą szamana z Peru, sam rozpaliłem ognisko, spędziłem noc w tych naszych niby górach blisko źródła co zawsze bije. Później szło już z górki. Aż do taty.
To były dwa lat trzęsienia. Ziemi i ciała. Dosłownie bywały takie dni, że jak dzwoniła komórka to ja już się trzęsłem. Sms-ów wolałem nie czytać, Do tej pory nawet trochę mi zostało, że jak dzwoni ktoś z rodziny to najpierw lekko drżę, potem cieszę się, jak się okazuje, że tym razem nikt nie umarł choćby pies. Pamiętam jak położyłem tacie dłoń na sercu. O 6 rano. Spieszyłem się. Na pociąg. Już nie do Warszawy, ale do Otwocka. Na sesję oddechową. Wierzyłem, że ktoś mi pomoże oddychać pomimo wszystko. Ostatni raz wtedy go widziałem. Żywego. Bo z martwym jeszcze jedną noc spędziłem. Przez śmierć babci przeszedłem już lżej. Pewnie bo już była w wieku umieralnym. Trochę dlatego też, że się pożegnaliśmy wcześniej w medytacji i że jak ostatni raz się widzieliśmy, wzięła udział w jodze śmiechu w parku na Zdrowiu i powiedziała mi, że może się myliła ze swoim pomysłem na moje życie i to moje śmianie to może i niegłupi pomysł.
Kiedyś pobawiłem się w taką zabawę. Wyobraziłem sobie świat bez śmierci, gdzie opracowano jakiś super lek i bogaci już nie umierali. Zobaczyłem nową kastę nieśmiertelnych w tych opancerzonych pojazdach pędzących do opancerzonych, grodzonych i strzeżonych pod napięciem domów, z których spoglądają z pogardą na śmiertelny plebs. Ale paskudny mi się wydał ten świat! Potem stworzyłem sobie na chwilę niby lepszy świat, gdzie już różne kasy chorych czy fundusze narodowego zdrowia dofinansowują zwykłym ludziom z reklamówkami z biedronką pigułki na nieśmiertelność. Dzieci się nie rodzą, bo i po co? Młodzi bezrobotni zrezygnowani okupują mosty i spoglądają w dół, patrzą na rzekę, co dalej płynie i wkurzają się, że stare, nieśmiertelne zgredy nie wpuszczą ich już na całą zasraną wieczność na wyższe stołki. No i nic nikomu się nie chce, bo wszyscy wszystko mają pewne. Nie, też to nie jest piękny świat. I nie umiałem już wymyślić trzeciego scenariusza…
Wtedy poczułem, że żyję w najlepszym świecie z możliwych. I dlatego mogę się spokojnie śmiać. Czasami tylko ktoś zauważa, że śmieję się ze smutkiem w oczach. Czasami tylko nie mogę spać i myśli idą nie w tę stronę, co bym chciał. Dlatego muszę czasem chwilę pomilczeć by poczuć, zrozumieć i coś takiego napisać. Pomaga mi jak idę na grób taty, dziadka i babci i zbieram żołędzie z naszego drzewa życia. I jeszcze dłuższy prysznic, a najlepiej jezioro lub choćby basen. I wtedy znów mogę w pełni sił ruszyć z moim kolejnym śmiechowym tour de Pologne!
fot. Piotr i Aneta Bielscy 2014, Indie