W mojej książce „Jodze śmiechu. Drodze do radości” opowiadam historię o tym, jak mając 25 lat skończyłem 2 kierunki studiów i… kompletnie nie wiedziałem, co robić w Życiu. Wszystko wydawało mi się równocześnie mieć sens i go nie mieć, mieszkać w Polsce lub Hiszpanii gdzie studiowałem na Erasmusie, zrobić uprawnienia pedagogiczne i pracować z małymi dziećmi, a może uczyć hiszpańskiego dorosłych. A może doktorat z socjologii bo rodzina się przynajmniej ucieszy? A może poszaleć i spróbować dostać się na aktorski? Wyjechałem wtedy na małą wyspę na Morzu Śródziemnym z intencją medytacji by przyszło do mnie co mam naprawdę robić, co jest naprawdę ważne. To co przychodziło nieustannie to „dzielić się miłością i radością”. Wtedy ta odpowiedź mnie frustrowała, bo chciałem jakiś konkret w rodzaju nazwy greckiej wyspy, gdzie mam mieszkać lub firmy gdzie mam się zatrudnić. Sens tego co usłyszałem wtedy objawił się jednak po latach i dziś Ci właśnie o tym powiem.
Najpierw przyszła radość. Po tym jak w moim Życiu zagościł smutek gdy tuż przed 30-ymi urodzinami musiałem pożegnać tatę. Radość przyszła z poznaniem mojej żony Anety i wspólną podróżą do Indii. Intuicja prowadzi mnie do tego bym został w Indiach sam dłużej, znalazł ciekawe nowe inspiracje. Gdy pojawia się temat jogi śmiechu od razu kipię spontaniczną radością, jakbym dostał nową porcję energii. I wszystko pięknie się układa, jako pierwsza osoba z Polski kończę kurs u założyciela tej metody doktora Madana Katarii, odwiedzam kluby jogi śmiechu w całych Indiach, wracam do Polski uskrzydlony i lecę. Trafiam do niemal wszystkich gazet i telewizji śniadaniowych, śmieję się z Maciejem Orłosiem, Dorotą Wellman i Marcinem Prokopem, Filipem Chajzerem, zarządami banków, rektorami i dziekanami jednego z 2 najlepszych uniwersytetów. Od 2013 przeprowadziłem już ponad 100 edycji kursów instruktorskich, szkoląc blisko 1000 osób, co zapewnia mi dostatnie i ciekawe Życie.
Nie chcę się jednak przechwalać, ani robić z tego tekstu folderu reklamowego, potrzeba głębszego sensu dalej we mnie tkwi, każąc weryfikować czy naprawdę żyję takim Życiem jakim w głębi serca pragnę. Początkowo miałem silne przekonanie, że moc tego co przekazuję bierze się z ćwiczeń, technik jogi śmiechu, autorytetu nauczyciela z Indii z medycznym tytułem. To po nie ludzie do mnie przychodzą by potem dalej pracować z dziećmi, dorosłymi, seniorami, biznesem, bo spektrum grup, z którymi możemy pracować metodą jogi śmiechu jest doprawdy imponujące. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że to co też przyciąga też ludzi do mnie i do jogi śmiechu w moim wydaniu to coś innego, coś zupełnie mojego. Wystarczyło posłuchać ludzi, którzy z uśmiechem wracają na moje kursy i warsztaty.
Chodzi o autentyczność i naturalność. To, że na warsztatach jestem sobą i przez to ułatwiam innym bycie sobą. To nie slogan. Chodzi o to, że potrafię powiedzieć, że jestem dzisiaj nie za bardzo wyspany i zapomniałem jakie jest kolejne ćwiczenie. Zawsze przyznanie się do takich rzeczy wzbudzają dużo sympatii i naturalnego śmiechu. Potrafię się przyznać do wszystkiego, do tego, że z żoną niedawno zakończyliśmy terapię par i, że polecam wspólną terapię niemal wszystkim parom z dłuższym stażem. Kocham ten stan pełnej przejrzystości. Niczego się nie wstydzę. Każde moje doświadczenie jest po coś i jest potencjalnym zasobem dla innych ludzi. Nie ukrywam też, że miewam okresy znudzenia jogą śmiechu, bo i za nie jestem wdzięczny, bo dzięki temu zmieniam to i owo w tej metodzie i w sposobie prowadzenia tak by dalej mnie to karmiło wewnętrznie i kręciło. Bo tylko zachwycony tym co robi prowadzący przekazuje naturalnie uczestnikom energię zachwytu.
Często też słyszę, że kurs instruktorski, który prowadzę otwiera uczestniczki i uczestników na rozwój osobisty, na odwagę do dokonania życiowych zmian. Zazwyczaj są to kolejne kursy trenerskie, rozwojowe, jogi i innych technik, ale często też ktoś zmienia pracę z tej stresującej na taką fajniejszą albo idzie z odwagą i zaangażowanie we własną firmę, własną pasję, czasem ktoś kończy toksyczny związek, to też sukces. Pokazuję, że bycie sobą jest bezpieczne. Owszem nie wszystko co zrobimy spodoba się wszystkim. Ale na miły Bóg, mamy wybór: zadbać o swoje szczęście i przekazywać innym szczęście, które naturalnie z nas będzie wypływać lub próbować aż do smutnej śmierci kalkulować, jak jakiś szachista jak każdy nasz ruch będzie odebrany. I tak te reakcje innych są do końca nie do przewidzenia, zabrać się za swoje szczęście czyli Życie w zgodzie ze sobą, swoimi marzeniami i wartościami jest prostszą i bezpieczniejszą opcją.
Trochę się rozpisałem, bo lubię pisać i stąd już kilka moich książek, a i jak wyczuję, że mam życzliwych odbiorców, potrafię być niezłym gawędziarzem. Niemniej, czas na takie omówienie jak się ma śmiech do miłości, śmiech jako droga do autentycznej miłości? Śmiech jest najlepszą oznaką, że jest nam razem dobrze. Albo nawet lepiej niż dobrze. Śmiejąc się, zawsze jesteśmy tu i teraz, nie w planach czy wspomnieniach. Tam gdzie jest stres, napięcie, w firmach, szkołach, związkach, śmiech znika jako pierwszy. Także praktyka śmiechu pozwala nam pełniej być tu i teraz. Doceniać ten moment. Doceniać swoje Życie, całą drogę, która prowadzi do tego momentu. Śmiech pomaga sięgnąć przestrzeni wewnętrznego dziecka w nas. Tej radosnej istoty, która chce by Życie było ciekawe a nie nudne, spontaniczne, a nie wedle jakiegoś poważnego planu, raczej razem niż osobno.
Na jodze śmiechu rozbijamy bańki myśli wokół tego czego potrzebujesz jeszcze zrobić by poczuć w sobie szczęście. Mamy też swoje patenty na krytyka wewnętrznego, tak by z nim nie walczyć, ale swobodnie go uśpić. Jednym z moich ulubionych ćwiczeń jest śmiech do własnego odbicia w lustrze, poczucie, jak daję sobie wtedy miłość, za którą tęskniłem i radość, o której marzyłem. Że pokochać siebie to prostsze niż nam się wydawało.
Czasami obserwowałem grymasy ludzi słyszących hasło „joga śmiechu”. Zazwyczaj brały się one z poczucia, że ktoś będzie „zmuszał” ich do śmiechu. A szczególnie w Polsce cenimy wolność, nie lubimy być do niczego zmuszani, tak przez tych, co prowadzą warsztaty, jak i tych co prowadzą państwo. Więc spokojnie, ja do Was wychodzę w miękki sposób z przestrzeni miłości. Uważam, że każdy człowiek jest jak kwiat, który ma rozkwitnąć w swoim naturalnym tempie. Uważam też, że wszystkie emocje są w porządku i warto je do siebie dopuścić. Dla mnie emocje są jak goście, którzy chcą wpaść do nas na chwilę, ogrzać się przy kominku naszej uwagi. Gdy walczymy ze swoim smutkiem czy złością, zaprzeczamy im, tłumimy je, to one w końcu wyważą drzwi do naszego domu. Gdy zaś otworzymy im drzwi „proszę bardzo, proszę usiąść, kawa czy herbata?”, zdziwisz się jak szybko docenione opuszczą Cię idąc dalej w swojej wędrówce.
Sam się zastanawiałem, czy w tym haśle, będącym na ten moment mottem mojej działalności zdecydować się na autentyczną radość czy miłość? I przyznam Ci, że miłość wydała mi się głębsza, choć tak naprawdę to ja bym postawił znak równości między radością i miłością. Ja oczywiście nie mówię tu o romantycznej miłości, która bywa udręką dla duszy, taka miłość mnie zupełnie nie interesuje. Miłość to po prostu stan pełnej akceptacji, a jeszcze lepiej uwielbienia, zachwytu sobą, ale i drugim człowiekiem, a najlepiej całym światem. Nie ma miłości bez radości. I nie ma radości bez miłości.
Radość i miłość to stan prostego bycia tu i teraz. Bez bagażu, wymagań i założeń. Radość i miłość to bycie w przepływie. To niesamowicie błogi i kreatywny stan. Kiedy pozwalamy sobie na podążanie za intuicją, spontaniczność i mamy zaufanie do siebie, które pozwala nam na to, daje poczucie, że zachowamy w tym grację i wyczucie drugiego człowieka. To ja tego tak naprawdę uczę. Techniki są ważne, piękne i pomocne. Ale najważniejsze co przekazuję jest ponad nimi. Zapraszam.
Piotr Bielski
(foto: Julita Delbar, Atelier Klitka)